Artykuły

Ludzkie skorupy

Nie lada to sztuka zrobić żywy spektakl o martwych duchowo ludziach, według skostniałego tekstu.

Przekonali się o tym realizatorzy "Jana Gabriela Borkmana" Henryka Ibsena, najnowszej premiery teatru Wybrzeże. Przedstawienie jest przykładem rzetelnej teatralnej roboty czasem nawet uwodząco efektownej. Ale to, jak się okazuje, za mało, aby powstał przykuwający uwagę spektakl.

Metrum w prologu

Efektowny dla przykładu, jest już prolog przedstawienia. Gdy przygasa światło, Joanna Bogacka (Pani Borkman), zasiadająca w zapełnionym mieszczańskimi meblami saloniku swego domu, przez długi czas zabawia się klejeniem papierowego łańcucha, czasem jedynie łowiąc uchem odgłosy dobiegające z wnętrza domu i z ulicy. Zanim rozlegną się dzwonki sanek, zapowiadające gościa, upłynie długa, rozciągnięta w czasie chwila, w której nic właściwe się nie wydarza. Tak, ale dzięki temu narasta napięcie oczekiwania na coś, co musi nadejść.

Gdzie się później owo napięcie zapodziewa - oto jest pytanie tej inscenizacji. Na pozór dzieje się wiele, bohaterowie przeżywają prawdziwe dramaty i wybuchy uczuć, a jednak wszystko to pozostaje jakby poza nimi, a przez to - pozostaje i poza widzami. Sposób poprowadzenia aktorów - to jedna z możliwych odpowiedzi na pytanie, skąd wynika wrażenie, że spektakl odegrano w jakimś jednostajnym, niezmiennym metrum. Poza tym tekst tu i tam przykrócono, co dzieje się z pożytkiem dla czasu przedstawienia, ale wielu wątkom - w tym zwłaszcza przeszłości tytułowego bohatera, nie pozwala wystarczająco wybrzmieć. Kontrast idealistycznej przeszłości i nędznej teraźniejszości wpisany w losy Borkmana to najważniejsze z przeciwstawień, na jakich oparty jest tekst. Gdy wypada mało ostro, napięcie gdzieś się ulatnia i atmosfera robi się niemrawa. Drugim przeciwstawieniem jest tu teraźniejszość i przyszłość: syn państwa Borkmanów, Erhard, buntuje się przeciw rodzicom, opuszcza ich upiorny dom i rusza w świat z kochającą się w beztroskim życiu kobietą. Tu jednak sam Ibsen i grający Erharda Michał Kowalski wspierają się wzajemnie w stworzeniu postaci i sytuacji aż czasem zabawnie naiwnych i nieprzekonujących.

Śmierć mitomana

W centrum spektaklu stoi przez cały czas on: Jan Gabriel Borkman, przed laty znakomity finansista, dyrektor banku, który po jakichś niejasnych finansowych aferach trafia do więzienia, a po wyjściu na wolność sam siebie zamyka w czymś w rodzaju aresztu domowego: niemal nie opuszcza pokoju na piętrze, dokąd prawo wstępu mają jedynie nieliczni. Jeszcze gorsze jest duchowe więzienie, jakie buduje w swoim wnętrzu. Czym dłużej przysłuchujemy się jego tyradom na temat krzywdy jaka go spotkała, i świetnej przyszłości, jaka go jeszcze czeka, tym mniej dajemy mu wiary. To ktoś zamknięty w kręgu fałszywych mniemań na swój temat, mitoman, święcie przekonany o własnej świetności człowiek, któremu jedynie zły świat i fałszywi ludzie nie pozwolili urzeczywistnić górnolotnych marzeń.

To, co spotyka go w całym rozgrywającym się przed nami dramacie: nienawiść żony i dawna miłość kobiety odejście syna, wspomnienia młodości - ma na celu rozbicie tej skorupy fałszu, jaką obrósł przez lata. Okazuje się to już jednak niemożliwe, tak z jednej bryły urobiony jest to człowiek. Krzysztof Gordon zagrał tę postać tak, jakby była narysowana węglem, grubą i czarną krechą. Stale mówi niskim, chrapliwym głosem, kanciasty w każdym geście, obracający się do ludzi zawsze bokiem, jakby nie potrafił patrzeć im w oczy. I tylko czasem, gdy wybuchają tłumione w nim emocje, ciska o ziemię laską, zdradzając, co tak naprawdę czuje. To konsekwentnie zagrana postać, kłopot w tym, że chyba nawet zbyt konsekwentnie. Wrażenie jednowymiarowości, jakie pozostawia cały spektakl, wiąże się też z jego główną postacią.

Nasze czasy

Przedstawienie pozostaje w pamięci dzięki pomysłowości reżysera, z jaką wykorzystał przestrzeń remontowanej sceny zwłaszcza zaś unoszącą się na naszych oczach zapadnię. Dalej - dzięki niepokojącej, złożonej z szumów i stukotów muzyki oraz dzięki scenografii, której mroczności rozjaśniają jedynie smugi bieli na ścianach, imitacja nieistniejących w tym zamkniętym świecie okien. Także wysiłki aktorów owocują poszczególnymi udanymi scenami. Spektakl zawodzi jako całość, zwłaszcza kogoś, komu narobiły apetytu zapowiedzi, iż dramat Ibsena dobrze przystaje do "doświadczeń naszej rzeczywistości". Ta statyczna inscenizacja niewiele ma o naszej rzeczywistości do powiedzenia. Pozostaje duchowym studium ludzi, zarażonych niewybaczeniem i nienawiścią, żyjących urojonym życiem, którego nie potrafią już odmienić. Żal mi ich, ale pokrewne uczucie budzi we mnie czas, jaki mi upłynął na opowiadającym o nich przedstawieniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji