Miejsce ryzyka
Aż 49 pięter. Dokładnie 171,5 metra nad ziemią. Pet spada stąd około 8 sekund. Tyle samo ciało człowieka...
Scenografia w tym spektaklu jest szara od początku do końca. Tak samo szare są biurowe "mundurki" wszystkich bohaterów. Scenę Teatru Kameralnego w Sopocie wypełnia pochylony w stronę publiczności ring, ogrodzony metalowymi barierkami. Po bokach - drabinki jak na basenie, po których kolejni bohaterowie wspinają się na scenę. Jesteśmy bowiem na dachu ogromnego wieżowca. 49 pięter. Dokładnie 171,5 metra nad ziemią. Pet spada stąd na ulicę około 8 sekund. Tyle samo ciało człowieka...
W tym miejscu, wśród chmur i helikopterów, pracownicy jednej z największych firm we wszechświecie spotykają się na papierosie, bo w ich biurowcu obowiązuje całkowity zakaz palenia. Jak się jednak okazuje, nie szukają tu tylko schronienia dla swojego wstydliwego nałogu, ale odrobiny wolności i szczęścia, bliskości drugiej osoby.
Sztuka Sergiego Belbela "Po deszczu" nie jest wcale, jak by mogło się wydawać, o problemie firmy jako świata i sfrustrowanych pracoholikach, ale o potwornej samotności. Dramat Hiszpana, za sprawą wizji Szatynki, ezoterycznych teorii Rudej i snów innych postaci, wychyla się w stronę metafizyki (dach wieżowca to miejsce zawieszone między ziemią a niebem). Także w świecie bezlitosnego konsorcjum istnieje coś poza materią i ludzie spragnieni ciepła.
Wchodząc na dach, bohaterowie Belbela ryzykują bardzo dużo. Nie tylko utratę pracy. Znalazłszy się 49 pięter nad ziemią, zaczynają, także dosłownie, balansować na krawędzi. Przestrzeń jednych kusi, innych przeraża. Z wysokości biurowca świat realny staje się ledwie widoczny. Wyłazi za to wszystko to, co każdy z bohaterów nosi wewnątrz. Niemal każda postać choć przez chwilę staje na skraju, patrzy w dół i widzi prawdę o sobie. Dach to miejsce wzmożonego ryzyka. Tu odzyskuje sens życia.
Anna Augustynowicz (uważana za najlepszą polską reżyserkę), która gościnnie wyreżyserowała niedzielną premierę w Sopocie, pokazała w "Po deszczu" okrucieństwo współczesnego świata, w którym człowiek może się schronić tylko w ramionach drugiego człowieka. Gdzieś w tle wyskakuje przez okno zwolniony z pracy szef personalny, rozbija się helikopter, ginie zgwałcona kobieta, a inni muszą żyć dalej i ratować się przed skokiem z dachu. W końcowej scenie spektaklu wszyscy bohaterowie łączą się w pary - konfiguracje ludzkie nie dające się wcześniej przewidzieć. Każdy dostaje prawie to, czego mu brakowało w życiu. Prawie, bo los zadecydował za niego. Kiedy spada tytułowy, upragniony deszcz, który nie padał od ponad dwóch lat, nawet Szatynka spotyka swojego "mężczyznę jednego na milion". Brzmi to jak happy end z bajki o Kopciuszku. Co jednak będzie "po deszczu"? Przecież żadna bajka nie zdradza, co dzieje się po słowach "i żyli długo i szczęśliwie". Bo czy będzie długo? A szczęśliwie?
Annie Augustynowicz udało się bardzo dobrze skompletować obsadę spektaklu. Najlepiej wypadły kobiety. Dorota Kolak stworzyła typ baby szefa jak z koszmaru sennego. Jej Dyrektorka to ludzki automat, który umie tylko pracować, a marzeniem o szczęściu jest założenie małej, inteligentnej firmy.
Świetny kwartet pokazały aktorki grające sekretarki ubrane w identyczne kostiumiki, z podobnie przyciętymi włosami. Są takie same, a jednocześnie zupełnie inne. Różni je nie tylko kolor pofarbowanych peruk. "Filozofująca", nadwrażliwa i okrutna zarazem - to Szatynka Joanny Kreft-Baki, która z dnia na dzień awansuje na stanowisko dyrektora, a marzy o dziecku. Kompletna idiotka, wzdychająca do szefa, czyli Blondynka Marty Kalmus, mówi z prędkością karabinu maszynowego, a jej głównym problemem jest brak butów do nowej sukienki. Tajemnicza, łagodna na pozór, Brunetka Małgorzaty Brajner i w końcu Ruda (Tamara Arciuch-Szyc), czyli "ezoteryczna małpa", która na temat każdego zdarzenia ma swoje "energetyczne" teorie, a tak naprawdę "chłopa jej brak".
Spośród mężczyzn ciekawie zaprezentował się Piotr Łukawski, absolwent wrocławskiej PWST. Poza gołymi pośladkami, Łukawski pokazał spory talent. Jego przygłupi Goniec prawie nie zdejmuje z uszu słuchawek, a w kobiecie widzi tylko "dupę" (cytuję). To on przepowiada katastrofę helikoptera. Najsłabiej wypadli Grzegorz Gzyl (Komputerowiec) i Igor Michalski (Kierownik). Ich sztuczne dialogi są mało przekonujące. Nie chce nam się wierzyć w osobiste tragedie obydwu panów, choć drastyczna śmierć żony i pozbawienie praw do córki to nieszczęścia sporego kalibru.