Artykuły

Rosyjski Czechow

"Wujaszek Wania" Małego Akademickiego Teatru Dramatycznego w reż. Lwa Dodina na scenie Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Rosyjski Czechow. Czechow Lwa Dodina. Nadzieja na spektakl doskonały, który powie nam o Czechowie to, czego nie znamy. Nadzieja naiwna, może nieuzasadniona.

Zaczyna się pięknie i lekko. Jeszcze widownia jest oświetlona, gdy bocznymi drzwiami na scenę wchodzą aktorzy. Jeszcze nie wiemy, kto jest kim w tej opowieści. Ktoś wnosi stół, ktoś samowar i filiżanki, ktoś nakrywa. W kącie pustej, wyłożonej szlachetnie pociemniałymi deskami sceny prawie niezauważalnie tworzy się świat, rzeczywistość, ludzka konstelacja. Na razie anonimowa, oczekująca na rozdanie ról. Gdy role zostaną rozdane, czyli za chwilę, gdy zacznie się akcja "Wujaszka Wani", już nie będzie tak pięknie; przedstawienie chwilami jeszcze - zwłaszcza w pierwszym akcie - unosi się, ale im bliżej końca, tym bardziej więdnie i banalnieje.

Osobne tonacje, oddzielne role

Dodin prowadzi przedstawienie drogą trudną, ale właściwą. Chce, by w jego spektaklu współistniały różne tonacje, tak jak współistnieją u Czechowa. Trochę dramatu, trochę melodramatu, trochę komedii, trochę groteski; trochę współczucia, trochę ironii, trochę drapieżności. Tyle że te rozmaite tonacje istnieją osobno, jak oddzielne role przyjmowane i porzucane przez aktorów.

W akcie pierwszym, gdy powoli tworzy się przed naszymi oczami sceniczny świat, jeszcze jest dobrze. Zwyczajne życie szkicowane jest lekko, subtelnie; aktorzy trochę bawią się postaciami, czasami podchodzą na proscenium, patrzą na widzów, jakby prezentowali nam swoich bohaterów. Zaciekawia, co z tego wszystkiego wyniknie, jak te prezentowane widzom składniki się połączą. Z czym wyjdziemy z tego spektaklu.

Ale drugi akt niweczy nadzieje. Siergiej Kuryszew(Wania), tak jak od początku, gra na jednym tonie - pijany i ogólnie nieszczęśliwy. Piotr Siemak (Astrow), który uwodził pewnym, choć fałszywym śpiewem, nadal uwodzi. Ksenia Rappaport (Helena), która razem z Jeleną Kalininą (Sonia) pięknie i przejmująco zagrała scenę wzajemnych wyznań, w drugim akcie zaczyna nieznośnie aktorzyć jak w kiepskiej komedii. Przyłapana na pocałunku z Astrowem, pokazuje wszelkimi (a dosadnymi) środkami zażenowanie i zawstydzenie. To już nie jest nieporadność i groteskowość ludzkich zachowań, ale teatr - gotowe sceniczne chwyty.

Zagubiona wieloznaczność

Teatr w tym znaczeniu, banalny i oczywisty, zaczyna zagarniać scenę. Już nieważne stają się - tak wydawałoby się dla reżysera istotne - relacje między ludźmi. Ważniejsze jest rozwiązanie fabularne. Skomplikowane, wyznane i niewyznane uczucia nabierają melodramatycznego odcienia, także dlatego, że tak szybko zmierza się do końca. A aktorzy tak się wzruszają, że dla widza już nie ma miejsca na jego wzruszenie.

W finale Wania i Sonia siadają przy jednym biurku, by pracować, pracować, pracować, zajmować się gospodarstwem i rachunkami. Powoli zjeżdżają w dół trzy wielkie kopy siana, które wisiały przez cały czas nad sceną. Wania i Sonia powrócili do rzeczywistości, po wakacjach z gośćmi, czasie świątecznym, pełnym różnych możliwości, jak to zwykle bywa niewykorzystanych? Pewnie tak. Tielegin śpiewa przy gitarze tęskny romans, powoli zapala się światło.

Może ten finał byłby porażający, gdyby zdarzenia, które do niego doprowadziły, pokazane były inaczej, gdyby nie zagubiła się bezpowrotnie Czechowowska wieloznaczność, gdyby melodramatyczne perypetie nie zatraciły wymiaru ludzkiego, dojmującego doświadczenia. A tak - pozostał efektownym scenicznym konceptem. I z tym konceptem pozostajemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji