Artykuły

Po coś uciekał?

Jerzy Andrzejewski - Popiół i diament, inscenizacja i reżyseria Andrzej Maria Marczewski, scenografia Józef Napiórkowski, Ryszard Stobnicki, muzyka T. Woźniak, Teatr Rozmaitości w Warszawie.

CZY zostanie na dnie popiołu gwiaździsty dyjament... To Norwid. Jakże głęboko zapatrzony w historię świata i nadzieję przyszłości. Za Norwidem my, powtarzający ten wers, kiedy przychodzi dokonywać wielkich wyborów etycznych, moralnych, ludzkich. Popiół i diament. Tak celnie nie nazwał nikt rozterki i nadziei, niepewności i wiary.

Andrzejewski wziął ten poetycki skrót, tę wielką metaforę ludzkiej myśli i serca za motto swojej powieści. Wielkiej powieści. To trzeba dziś powtarzać, że nie tylko wtedy, w czterdziestym ósmym roku, była wydarzeniem, była warta nagrody "Odrodzenia". Ale do dziś jest jedynym, tak jasnym lustrem, ustawionym na gościńcu powojennych dni. Dziełem, któremu czas nie dopisał ironicznego uśmiechu późnych wnuków, ani druzgocącego komentarza historyka.

Nic dziwnego, że "Popiół i diament" powraca stale, właściwie w każdym nowym pokoleniu, żeby objaśniać, jak to było naprawdę i żeby tłumaczyć teraźniejsze przez przeszłe. Najpierw był, wiedzą wszyscy, wielki film Wajdy. I Cybulski-Maciek, bohater tamtych czasów, idol. Taki był i takim go chcieli rówieśnicy. Potem było sporo prób teatralnych aż do roku 40-lecia, kiedy to najpierw Cieszyn przywiózł nam adaptację sceniczną z polskiego teatru, potem telewizja przypomniała przedstawienie Hübnera sprzed lat. No a teraz, dokładnie 22 lipca, dał premierę warszawską Marczewski.

Długie przedstawienie. Blisko 3-godzinne. Gęste, znaczące. Zupełnie nowa, znakomita adaptacja. Marczewski nie uronił właściwie żadnego wątku. W wyblakłej, zdawałoby się, fotografii potrafił odcyfrować wszystkie detale. Także i ten, dziś - jak sądzę - najważniejszy - młodego pokolenia. Ten zazwyczaj rugowany wątek Jurka Szretera, 15-letniego wodza balansującego na granicy szczeniactwa i przestępstwa. To jeden z najmocniejszych atutów przedstawienia w Rozmaitościach. To najgłośniejszy znak zapytania o sens, o odpowiedzialność, o młodych. Tamtych i tych: tu i teraz.

Bo ma ten warszawski "Popiół i diament" niezbywalne piętno dnia dzisiejszego. Te same Polaków rozmowy po dwóch stronach barykady, ale nigdy okrakiem. Te wahania na śmierć i życie, podziały nie do przebrnięcia. Razem ale osobno. Gdzie indziej, ale w tej samej Polsce...

Marczewski zagrał tę panoramę ze współczesnością w tle w teatrze swoich marzeń. Na wielu planach, symultanicznych podestach, mostach, wzniesieniach. Jego wyobraźnia zawsze kazała mu przestrzeń sceny wielokrotnie powiększać (kulminacją było głośne przedstawienie "Mistrza i Małgorzaty"). I teraz dzieje się to w szlachetnej symbiozie zamysłu i realizacji. Scenografów zasługą jest zbudowanie tak wielofunkcyjnych elementów scenicznego świata (np. schodów, które są sufitem), że aż stają się przeźroczyste wobec akcji scenicznej.

W tym wszystkim niezwykle zdyscyplinowani aktorzy. Przedstawienie ma rozmach i wartkie tempo, Marczewski tnie jak skalpelem nastroje, sceny zbiorowe przeplata zbliżeniami, jak do kamery telewizyjnej. I żadnego zamieszania - tylko skupienie i konsekwencja. Zespół, w sporej części młody i nieznany w Warszawie, może sobie pogratulować.

Nie znaczy to, że oglądamy idealne role, czy same wielkie kreacje. Nie. Raczej dobre rzemiosło w niezłym wydaniu. Na takie wrażenie pracuje przede wszystkim aktor grający Maćka. Nie dominuje, nie potwierdza naszych oczekiwań do odnotowania wielkiej roli, jest szary, za szary. Młody, wybijający się aktor (głośny Kordian z "Wybrzeża") Wojciech Osełko nie znalazł, czy nie chciał znaleźć pomysłu na rozwiązanie dialogu z tradycją tej roli. Zagrał stojąc tylko skromnie w cieniu i tej tradycji. Już młody Kossecki (Andrzej Ferenc) był bliżej portretu chłopca z tamtych lat. Tak mówią ci, co pamiętają. Nie pamiętam: ale rolę zapamiętuję.

Sporo ich da się zauważyć. Stary Kossecki Fryźlewicza - bardzo wzbogacony portret, dopowiedziano w nim nawet to, czego nie ma w powieści - ale mogło by być w życiu - szalony śmiech. Kossecka - Wiesława Kwaśniewska - skupiona na szlachetnie prostym rysunku dramatu szarej kobiety. Janusz Paluszkiewicz - portier: epizod-perełka. Bezpretensjonalna Krystyna Małgorzaty Ząbkowskiej, Szczuka Aleksandra Błaszyka, znakomity epizod Szmigielówny - Jurgieluszki. Sporo, naprawdę - Nowosielski, Zagórski, Laskowska, Młodnicka - w zgodnym chórze zespołowego grania.

Teatr rzeczywiście ofiarowuje widowni swoją najlepszą formę. Ofiarowuje też coś więcej: przesłanie. W finale, znanym na pamięć, żołnierz schyla się nad umierającym Maćkiem i pyta: człowieku, po coś uciekał... U Marczewskiego inaczej, pada tylko: po co?

Jest to znacząca korekta. Zakres spraw objętych znakiem zapytania znacznie się poszerza. To "po co" zawisa nad wszystkimi problemami naszego świata - tamtego i dzisiejszego. A przyczynki do odpowiedzi rzeczywiście można znaleźć także u Andrzejewskiego.

PS. Bardzo atrakcyjny pomysł miała Mirosława Banaszyńska redagując program z wyimków recenzji tamtych lat, Mirosław Malcharek ubrał to w szatę "Odrodzenia". Niemała gratka!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji