Artykuły

Pekosiewicz i złote rybki

"Obywatel Pekosiewicz" Tadeusza Słobodzianka to jadowita, brutalna, makabryczna groteska, do której najniższych analogii należałoby chyba szukać w ponurych rosyjskich komediach XIX wieku: u Gogola, czy - bliżej - Suchowo-Kobylina. Warto streścić nie publikowaną dotąd sztukę. Rzecz dzieje się w powiatowym miasteczku w marcu 1968 roku. Rozgrywki wśród elity miejscowego aparatu zbiegają się z rozpoczęciem polowania na czarownice i przegrywający sekretarz zostaje napiętnowany jako syjonista. Nieszczęśliwie zostaje w te intrygi wciągnięty Bronek Pekosiewicz (nazwisko od Powiatowego Komitetu Opieki Społecznej), sierota z Zamojszczyzny, jako niemowlę przerzucony przez druty obozu koncentracyjnego i wychowany w domu dziecka; obecnie dyspozytor PKS, miejscowy symbol martyrologii, błąkający się między katedrą a komitetem, pupil zarazem sekretarza Jomiołki i biskupa Michałka (o których ludzie powiadają, że są przyrodnimi braćmi: sekretarz z nieprawego łoża). Pekosiewicz to wesoły i poczciwy Jaś-Prostaczek absurdalnej PRL-owskiej bajki, uosobienie niewinności (faszyści na nim doświadczenia robili i "nie jest w pełni mężczyzną"), medium dziejowych przeznaczeń. Wyrzucając po pijanemu na skwerze butelkę, niechcący trafia w miejscowy Pomnik wdzięczności. Natychmiast aresztowany, skłaniany jest w trakcie drastycznych przesłuchań do przyznania, że do tego antypaństwowego aktu skłonili go pospołu biskup Michałek z odsuwanym właśnie sekretarzem Koperskim (już Koperskim-Dreikopperem). Bronek przyjaźnił się z synem Koperskiego - zbuntowanym maturzystą. Prośby i groźby nie mogą skłonić Pekosiewicza, żeby podpisał wymagane oświadczenie. Tymczasem Koperski, walcząc o swoją skórę, zawiadamia o całej aferze biskupa; ten interweniuje u Jemiołki. Intryga nie udaje się więc, a niepotrzebny nagle Bronek zostaje wypuszczony na wolność. Gdy wraca do domu, radio nadaje właśnie wywiad - udzielony przez niego jeszcze przed aresztowanym - zawierający niefrasobliwie rzucane bratającemu się reporterowi plotki o biskupie i sekretarzu Jemiołce.

To wprowadza go w taką prostrację, że upija się. Przychodzi na kacu służyć do mszy i zostaje wyrzucony z kościoła. Przyjaciele są niepewni, czy nie dał się przypadkiem skaptować. Istotnie, pułkownik Śnieżko podjął taką próbę, pompując w Bronka stężony roztwór moczarowskiej ideologii i zapowiadając mu, że "jeszcze do nich przyjdzie". Pekosiewicz, opuszczony przez wszystkich, istotnie kieruje się do gabinetu swego prześladowcy. Tu nadwerężone szwy jego umysłu puszczają ostatecznie i wygłosiwszy rozpaczliwie bezsensowny monolog, kontaminujący wrażenia ostatniego okresu, zostaje wywieziony w kaftanie bezpieczeństwa.

Radosny Poliszynel czasów małej stabilizacji zostaje więc zmiażdżony przez system, a ów system reprezentuje kilku ponurych bandytów bijących się o przywileje. Pobieżne streszczenie intrygi nie oddaje ważnych uroków sztuki: sprawności konstrukcji, w której bezbłędnie wypalają wszystkie wiszące na ścianie strzelby, przede wszystkim zaś jej nieodpartego, choć makabrycznego komizmu, zasadzającego się na efektownie uchwytywanej rodzajowości małomiasteczkowego żywota (niekiedy drastycznej, jak w naturalistycznie dosadnych dialogach); na skeczowym niemal prowadzeniu tego dialogu, na efektownych, mocną linią rysowanych typach - zwłaszcza typach establishmentu dyktatury ciemniaków".

Jest to chyba pierwsza u nas sztuka tak bezpośrednio i drapieżnie ów establishment-aparat ukazująca, jest to przy okazji pierwsza sztuka o Marcu - choć poprzez marcowy kryzys sięga trwałych mechanizmów czterdziestolecia. Jest to zatem sztuka czyniąca dość duży wyłom w obowiązujących dotąd tabu, i to przy użyciu medium o niezwykłej skuteczności: wisielczego humoru. Śmiech, jaki wyzwala, działa odświeżająco, jak otwarcie okna w dawno nie przewietrzanym pokoju - zwłaszcza w zestawieniu z łzawymi nieporadnościami dwu pozostałych sztuk "o tematyce współczesnej", zaprezentowanych na 28 Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. O których niżej.

Trudno po jednym obejrzeniu oceniać dramat Słobodzianka w oderwaniu od kontekstu: odbiera się go poprzez ten kontekst przede wszystkim, potwierdzając sobie starą prawdę, że celny komediowy skrót może być bardziej wymowny niż strony filipik. Wydaje się, że nie w pełni - zbyt chyba pospiesznie - tłumaczą się zwroty akcji po wyjściu Pekosiewicza z aresztu. Tyle uwag przy pierwszym kontakcie z komedią - jeśli ma ona inne braki, tuszuje je błyskotliwie świetna reżyseria przedstawienia. Wyreżyserował je w łódzkim Teatrze im. Jaracza Mikołaj Grabowski w najlepszym swoim stylu (jest to chyba dla "Pekosiewicza" reżyser idealny). Rozegrał je w jednej dekoracji, zabawnie łączącej zakrystię, zamknięte gabinety i kawalerkę Bronka. Do tego zręczne, profesjonalne (co na tym festiwalu jest wyróżnieniem) aktorstwo - dobrze się stało, że nagrodę aktorską otrzymał grający tytułową rolę Mariusz Saniternik. Wszystko to pomogło sztuce Słobodzianka stać się najżywszym zdarzeniem tegorocznego festiwalu. Przy minimalnej niestety konkurencji.

Co można było oglądać tam jeszcze? Tadeusza Łomnickiego. Wielki aktor wystąpił dwukrotnie. Za pierwszym razem jako Kościuszko w "Lekcji polskiego" Anny Bojarskiej - drugim spektaklu, który oglądało się z przyjemnością. Z innych zresztą względów. Reżyserowane przez Andrzeja Wajdę przedstawienie warszawskiego Teatru Powszechnego było po prostu pokazem sztuki teatralnej w najlepszym wydaniu. Debiutancka sztuka Bojarskiej wpisuje się w odwieczny, aktywnie na scenach obecny genre polskiego dramatu historycznego i choć trudno powiedzieć, by wnosiła weń wiele nowego i odkrywczego, napisana jest jednak z delikatną, wrażliwą inteligencją, dającą dialogowi finezję, postaciom ciepło i żywość, a aktorom materiał do tworzenia ról. Opowiada o starym Kościuszce w Solurze, z jednej strony konfrontując żywą postać Naczelnika z jego mitem, rewidując ten mit i odbrązawiając postać; z drugiej strony wprowadza wątek cichej, odwzajemnionej miłości Kościuszki do córki jego szwajcarskich gospodarzy - Emilii Zeltner. Emilia jest równocześnie przedstawicielką Zachodu, z którym styka się sędziwy bojownik, on - "duszą Polski".

Sztuka jest szalenie statyczna - była już zresztą, o ile wiem, realizowana jako słuchowisko. Przez cały pierwszy akt Kościuszko nie rusza się właściwie z fotela, snując opowieści o swoim życiu i rozmawiając z chodzącą po pokoju Emilią. Operuje więc tylko głosem i mimiką, tym głosem musi wypełnić całą rolę i na nim przede wszystkim ją zbudować. Łomnicki pokonuje te ograniczenia bez najmniejszego wysiłku, tworząc piękną kreację ciężko doświadczonego starego człowieka, urzekającego słuchającą go młódkę swoim urokiem i mądrością. Partneruje mu Joanna Szczepkowska, mająca wdzięczne, choć nieco karkołomne zadanie nagłej przemiany z dwunastoletniej dziewczynki w dorosłą pannę. Przemiana ta zresztą wyzwala u widza pewien dystans, owiewając całą sytuację tchnieniem nierzeczywistości, każąc patrzeć na nią trochę jak na bajkę o naszym Kościuszce i świecie.

Tak czy inaczej perfekcyjna gra dwójki protagonistów, uparta reżyseria Wajdy, inteligentny tekst zapewniają publiczności dwie i pół godziny godziwej satysfakcji. Jest to, rzec można, "przedstawienie z dobrego domu".

Drugi raz Łomnicki wystąpił jako Bohater w "Kartotece" Różewicza z Teatru Studio - spektaklu stanowiącym pewną osobliwość o tyle, że został on przygotowany na zajęciach warsztatowych warszawskiej PWST przez czterech studentów reżyserii, ćwiczących pod kierunkiem mistrza. Można zatem powiedzieć, że Łomnicki wyreżyserował się przy pomocy - czy nawet przy użyciu - swoich uczniów. Przedstawienie to jest znakomitym popisem jego aktorskiej wirtuozerii - podczas gdy w "Lekcji polskiego" oszczędnymi środkami, "cieniując" rolę psychologicznie, budował zwartą i sugestywną postać. Tam nie ruszał się niemal z miejsca, tutaj jest ruchliwy jak piłka, proteuszowo plastyczny - co pozwala mu na idealnie płynne przejścia na przestrzeni jednego zdania, od rozlazłego, łechczywego rozchichotania do Jowiszowych gromów. Operuje rozpasanym wprost bogactwem subtelnych modulacji tonu i artykulacji. Wystudiowana precyzja każdego gestu łączy się z dziecięcą intensywnością i spontanicznością; ogarnięty żywiołem gry Łomnicki staje się tu jakby bezrefleksyjny, gdy u Bojarskiej cały pogrążony był w głębokiej refleksji.

W pomysł tego przedstawienia wpisana została konfrontacja dwu pokoleń: pokolenia Różewiczowego bohatera, do którego można by zaliczyć Łomnickiego, i pokolenia młodych reżyserów. Nie stworzyli oni jednak w tej konfrontacji zwartej koalicji. Przyjęli koncepcje rozbieżne, zbyt często przybierające przy tym postać komentarza do dramatu - zwłaszcza wygrywając niepotrzebnie skojarzenia z Wyspiańskim (w części Macieja Cirina). Spektakl rozpadł się na szereg odrębnych ujęć i w rezultacie należy go chyba odbierać głównie warsztatowo jako swobodną próbę niekoniecznie zobowiązujących pomysłów.

Na tym koniec przyjemności. Nic więcej oglądać się nie dało... Oprócz wymienionych przedstawień, pokazanych zresztą w samej końcówce przeglądu konkursowego, poziom festiwalowych prezentacji rzadko dosięgał poprawności, najczęściej zaś bywał żenująco, a nawet skandalicznie słaby. Można by jeszcze bronić "Dnia gniewu" Brandstaettera z nowohuckiego Teatru Ludowego, gdyż ta spóźniona prapremiera została przygotowana z pieczołowitością i sumiennością, przyjmując właściwą chyba w tym wypadku rapsodyczną formułę i pozwalając tekstowi docierać w skupieniu i bez przeszkód. Całość utwierdza jednak w przekonaniu, że spełniwszy tę powinność wobec zmarłego nestora, można z czystym sumieniem odłożyć jego moralitet ad acta, szukając dla teatru religijnego pożywniejszej strawy. Nie jest nią na pewno "Wolność dla Barabasza", dramaturgiczny debiut Krzysztofa Wójcickiego. Przy ambitnych założeniach napisane jest to nieudolnie, a błędów dramatu w najmniejszym stopniu nie prostuje przedstawienie Teatru Wybrzeże, dając w końcu produkt nie do przełknięcia.

Zostaje nurt współczesny. Przy całym uznaniu dla "Sublokatorki" Hanny Krall, powieści, która nareszcie doczekała się wydania w oficjalnym obiegu krajowym i której adaptacja na scenę, a raczej cenzuralność takiej adaptacji świadczy o elementarnej normalizacji życia kulturalnego, przedstawienie Jana Maciejowskiego budzi generalne wątpliwości co do sensu jej teatralnego przerabiania. Bardzo ważna jest tu narracja, którą można by określić jako fabularyzowanie, zawieszające przedstawiane wątki wpół drogi między faktem, który gdzieniegdzie spod nich prześwituje, a fikcją, w formie, której są podane: fabularyzowanie impresyjne, migotliwe, bardzo kobiece. Nie zginęło to w zrealizowanym przed paroma laty przez Zofię Kucównę, bardzo udanym monodramie, ginie natomiast zupełnie w pełnym scenicznym rozwinięciu. Umyka w nim bowiem w naturalny sposób specyfika narracji i odniesienie do faktu, a pozbawione go (i dostarczanej przezeń legitymacji) historie nie wydają się dostatecznie nośne. Przyjęty klucz - odkrywania, niejako próbowania sytuacji przez trzy osoby, od rozmowy których książka się zaczyna - oprócz tego, że zmusza jednego z aktorów do ciągłego dziwnie wyglądającego wcielania się w kobietę, staje się banalny i na dłuższą metę nużący. Nie jest zresztą zachowywany konsekwentnie. Szukając pomysłów na jak najpełniejszą teatralizację, reżyser sięgał niestety przy tym do chwytów zupełnie rozpaczliwych, jak wtłoczenie pensjonariuszy domu dziecka na wózki inwalidzkie (że niby okaleczeni psychicznie). Metafora to pretensjonalnie efekciarska, a rozkłada ją do reszty - i wszystkie pozostałe - amatorskie wręcz wykonanie, w którym przekonujące spełnienie najprostszego zadania aktorskiego zdaje się przerastać siły licznie zgromadzonych na scenie artystów, owocując rozpaczliwymi, przepraszam, grepsami.

To ostatnie można też powiedzieć o przedstawieniach dwu wspomnianych wyżej dramatów "współczesnych". Obejrzenie tych produkcji pod rząd budzi smutne myśli o upadku w polskich teatrach elementarnego profesjonalizmu - poza nielicznymi enklawami. "Małżeństwo Marii Kowalskiej" Nurowskiej (Teatr Współczesny z Wrocławia) i "Stąd do Ameryki" Zawistowskiego (Teatr Wybrzeże) budziły zażenowanie, a drugi z tych spektakli okazał się horrendum słusznie ukrytym przez jego realizatorów za żelazną kurtyną - niepotrzebnie ją tylko podnoszono. Obie sztuki łączą tandetny, plakatowy socrealizm (tam, gdzie chcą mówić o wydarzeniach publicznych) z bebechowatym melodramatem - kiedy mają wpleść w nie egzystencjalne wątki jednostkowe i głębsze znaczenia. Schematyzm, banał, prześlizgiwanie się po powierzchni wydarzeń, płaczliwy sentymentalizm - mniej razi to u Nurowskiej, której utwór na skalę melodramatu jest zakrojony, nierównie bardziej - u Zawistowskiego, gdzie ma się składać na pokoleniową summę. Jakieś żałosne płycizny i meandry mętnej myśli, dziwaczne pół- i ćwierćprawdy, obrzydliwe epatowanie chwytami w każdym tego słowa znaczeniu poniżej pasa (wokół tych rejonów krąży zresztą głównie myśl autora). Przedstawienie "Stąd do Ameryki" powinno paść na premierze, a jeżeli dotarło na renomowany skądinąd festiwal - trzeba włączyć wszystkie dzwonki alarmowe.

Skądinąd wiadomo, że planowany repertuar rozsypał się: Kazimierz Dejmek odmówił przyjazdu, Jerzy Jarocki nie zdążył z premierą. Straszne jednak, że nie znaleziono zastępstwa prezentującego dopuszczalny poziom. Sypały się wióry z "trumny polskiego teatru", a siedząc na widowni czuło się coraz większą frustrację. Mimo że w szatniach walały się egzemplarze festiwalowego pisemka "Foyer", pracowicie zbierającego zakulisowe ploteczki i przewrotne, choć nieco przywiędłe komentarze: po każdym przedstawieniu następował sympatyczny akcent: młodzian i dziewoja - spontaniczna, choć niezmiennie zacinająca się na nazwie właśnie obsługiwanego teatru - wręczali zdumionym artystom złotą rybkę w szklanej bani jako symbol "spełnienia marzeń". Dostać takie kłopotliwe żyjątko w podróży - niezły kawał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji