Artykuły

Kurier Warszawski. [Dziesięć dni, które...]

Dziesięć dni, które wstrząsnęły Warszawą. Galowy koncert - taki jak trzeba. Sztuka odtwórcza, to także sztuka! Jak można było w ogóle wystawić "Białe małżeństwo"? Filharmonia i rzeźnia - obie w najlepszym gatunku. Co wystawił pan Szymon?

W ciągu dziesięciu dni przez Warszawę przewinęło się tyle znakomitości w dziedzinie baletu, opery, muzyki, teatru, estrady, plastyki, ile niejednokrotnie nie oglądamy w ciągu całego sezonu; Dni Kultury Radzieckiej zgromadziły w stolicy wspaniałych artystów, od moskiewskiego MChAT-u, po leningradzki Balet im. Kirowa, od solistów słynnego Teatru Wielkiego - po wystawę malarstwa (z szeregiem znanych dzieł Gierasimowa i in.), od leningradzkiego Teatru Lalek po laureata Sopotu, Edwarda Chila...

Było to naprawdę dziesięć dni, które wstrząsnęły życiem kulturalnym stolicy. Nie sposób w jednej relacji omówić wszystko, co działo się w tym czasie na warszawskich scenach i estradach, chciałbym zwrócić szczególną uwagę na otwierający Dni Kultury Radzieckiej koncert galowy w Teatrze Wielkim. Wydaje mi się, że atrakcyjność i jednoczesna ranga artystyczna galowego spektaklu powinna stać się wzorem dla podobnych imprez organizowanych często - lecz jakże inaczej - u nas.

Nasze tradycyjne "inscenizacje" operujące patetycznym materiałem filmowym, poezją nie przemawiającą w takim kontekście do nikogo, pseudozaangażowane piosenki i sympatyczne, lecz amatorskie balety dzieciaków - wszystko to obnażyło nagle swoją miałkość, wobec sztuki przez wielkie S, jaką obejrzeliśmy na radzieckim koncercie galowym. Nie było tu męczącego nadmiaru inwencji realizatorskiej, po prostu - wspaniali śpiewacy, doskonały skrzypek, olśniewający taniec, scenki folklorystyczne, ale w wykonaniu artystów klasy naszego "Mazowsza"... To było coś! To było to, co naprawdę reprezentuje kulturę narodu!

I jeszcze druga sprawa. Panuje u nas przekonanie, że na imprezach tego typu znaleźć się mogą utwory wyłącznie własnych kompozytorów czy autorów. Zapominamy, że reprezentować kraj może równie dobrze - niekiedy nawet lepiej - sztuka odtwórcza, ta zaś powinna okazać się w dziełach najlepiej, najsilniej ją eksponujących.

Rozumiał to doskonale scenarzysta radzieckiego spektaklu, dzięki czemu np Tamara Miłaszkina i Władimir Ałtanow (cóż to za wspaniały tenor!) śpiewali duet z "Toski", Elena Obrazcowa arię księżniczki Eboli z "Don Carlosa", a cudowne dziecko radzieckiego baletu, zjawiskowa młodziutka tancerka Nadieżda Pawłowa (nomen omen) tańczyła wraz ze swym partnerem pas de deux z "Coppelii" Delibesa. Każdy to, w czym wypadnie najlepiej - arcysłuszna zasada!

Czyli - oprócz przeżyć artystycznych, dostarczył ów koncert także materiału porównawczego, dał nam nieco do myślenia i mam nadzieję, że kto powinien, ten przemyśli go dokładnie, po czym - wyciągnie wnioski. Bardzo proszę!

Dni Kultury Radzieckiej już poza nami; to mocne uderzenie artystyczne trwało jedynie dziesięć dni, lecz na szczęście, wydaje się, że artystyczna passa stolicy na tym się nie skończyła. Oto za kilka dni - występ słynnej paryskiej Comedie Francaise, oto w połowie maja Międzynarodowe Targi Książki, oto w ostatnim dniu maja "głos stulecia" - Birgit Nilsson w "Tosce", potem - już z innej beczki - Eartha Kitt i Sacha Distel, wreszcie... Teatr Narodów! Im dalej w sezon, tym więcej atrakcji.

Zresztą, także jeśli idzie o lokalne, warszawskie spektakle, jest wydarzeń sporo. Żeby chociaż w części za nimi nadążyć, pobiegłem przynajmniej zajrzeć do dwóch teatrów: w Małym obejrzałem dla Was "Białe małżeństwo", w Dramatycznym - "Rzeźnię".

Przypomniał mi się pobyt w USA sprzed lat kilkunastu, w okresie, gdy reklamowano tam premierę "Lolity" - film Kubricka według skandalizującej (jak na ówczesne kryteria) książki Nabokova. Reklamowano ją rozlepionym wszędzie hasłem-pytaniem (jakie zresztą zadawało sobie wówczas pół Ameryki): "Jak można było w ogóle nakręcić film z Lolity?" Poszedłem później do kina i stwierdziłem, że można było - skreślając i tuszując wszystko to, co w książce może i ujdzie, na ekranie natomiast mogłoby szokować aż nazbyt. Przypomniało mi się to, gdy przeczytałem "Białe małżeństwo" w "Dialogu", a potem usłyszałem, iż weszło w próby w Teatrze Małym. Jak można w ogóle wystawić u nas "Białe małżeństwo"? - zapytywałem sam siebie, jak zrealizować na scenie śmiałe a jednoznaczne didaskalia Różewicza. Choćby to: "Bianka przyklęka u nóg staruszka i przyciska głowę do jego kolan... nagle widzi... sukno spodni podnosi się, jakby coś chciało się przebić, pęka i powoli wyrasta biały członek podobny do grzyba sromotnika... nikt poza Bianką tego nie widzi... Bianka patrzy na rosnący trzon i bez słowa oddala się. Dziadek patrzy za nią zdziwiony" itd. itd. Jest tych "trzonów" sporo. Co parenaście kwestii.

Nie na scenie, naturalnie. Skreślono je, czy raczej ukryto, co ciekawe jednak, sztuka - jej erotyczny klimat, jej nieco kpiący stosunek do teatralnych konwencji - wcale na tym wiele nie utraciła. Obronił się dialog - zabawny, błyskotliwy, obroniły się nawet zubożone o wizualne rozerotyzowanie sytuacje. Doszło do tego, że i panienka, co to snuje się na golasa z tyłu sceny wydaje się wreszcie zbędna; nie z tej sztuki... Reżyserował "Małżeństwo" Tadeusz Minc, gwiazdą spektaklu jest - bliżej mi niestety nie znana - Barbara Sułkowska jako Paulina. To zapowiedź aktorki charakterystycznej dużego formatu!

Aktorzy już dużego formatu spotkali się natomiast w "Rzeźni" Mrożka, zaadaptowanej i wyreżyserowanej przez Jerzego Jareckiego w Teatrze Dramatycznym. Zaadaptowanej, jako że "Rzeźnia" pomyślana została na słuchowisko radiowe.

Zapewne z kompleksem słuchowiska przystępując do pracy, Jarocki rozszalał się inscenizacyjnie. Czegóż tu nie ma na scenie: od pełnej orkiestry symfonicznej z organami - po pełne instrumentarium dobrze zaopatrzonej rzeźni plus dwa worki noży; orgia plejbeków i przesadzanie na inne miejsce paru rzędów widowni; kawał świeżej, najprawdziwszej wątroby cielęcej i niezłe piersi niemal że na wierzchu...

Spod takiego nawału pomysłów wydostać się mogą jedynie znakomici aktorzy. Na szczęście - są znakomici! Gustaw Holoubek ze skrzypcami w pierwszym akcie i z nożem w ręku, w drugim Andrzej Szczepkowski - dyrektor filharmonii, który zostaje dyrektorem rzeźni, dorabiając do zabijania ideologię, bo to nic nie kosztuje a zyski daje duże, Zbigniew Zapasiewicz - cyniczny Paganini i żarliwy rzeźnik, Janina Traczykówna - rozkoszna flecistka i Wanda Łuczycka - zaborcza mama. Same asy!

W rezultacie powstał więc spektakl doskonały pod każdym względem, znaczący w naszym życiu kulturalnym. A jeśli spytacie - o czym właściwie "Rzeźnia" traktuje, nie odpowiem. Bo wydaje mi się, że interpretacji tekstu, odczytań tekstu może tu być wiele; każdy chyba, jeśli pomyśli przez chwilę, będzie mógł podłożyć pod tekst Mrożka własny podtekst i - to chyba dobrze. Dodam tylko, że niewiele znam sztuk tak zabawnych i - jednocześnie tak gorzkich. To znowu Mrożek jak za najlepszych lat, jak z najlepszych sztuk.

Nawiasem: program teatralny przypomniał coś, o czym byłbym już niemal zapomniał: to właśnie w Przekroju wydrukował Mrożek pierwszy swój tekst: "Młode miasto" - reportaż produkcyjny o Nowej Hucie... Co prawda, z programu wynika, że ów tekst wydrukował mając lat czternaście, lecz to już mniejsza prawda. Mrożek nie Greta Garbo, można mu wypomnieć, iż musiał już wtedy mieć ze dwudziestaka, chociaż tak na pewno - to wiedziałby to jedynie Kobyliński, bo Kobyliński wie wszystko.

W ruchliwym i sympatycznym klubie MPiK na Woli, w jego nieoczekiwanie modnej "Galerii Wola", Kobyliński wystawił ostatnio kilkaset swych rysunków - dzieło dużego talentu i nie mniejszej wiedzy.

W katalogu wystawy, Eryk Lipiński, zabawnie pisze: Ile razy nie mogę znaleźć w swojej niewąskiej bibliotece, jak miała na imię babka Byrona, jakie pończochy nosiła Barbara Radziwiłłówna, co jadał na deser Ramzes XII, dlaczego Kazimierz Odnowiciel... itp., to natychmiast dzwonię do Szymona i błyskawicznie otrzymuję odpowiedź. Dobrą lub złą, ale zawsze prawdziwą.

A poza wiedzą i talentem jest jeszcze coś więcej w tych rysunkach: ogromna, niespożyta pomysłowość. Kobyliński ma tysiące pomysłów: na grafikę, na dowcipy, na satyrę, nawet na ilustracje do książki o matematyce wyższej. Co prawda pomaga mu rodzina; jeśli w rogu rysuneczku znajduje się mała kropka, oznacza to, że pomysł wyszedł od żony, jeśli litera "m", to od syna Michała. Jeśli jednak - jak najczęściej - "znaków szczególnych brak", to znaczy, że wymyślił, narysował i wydrukował lub wystawił sam Szymon Kobyliński, który - znowu cytuję Lipińskiego - "waży 112 kg, czyli tyle, ile przeciętnie dwóch grajków lub dwie i pół tancerki, a na cześć Pana Boga nosi ogromne brodzisko".

Portret słowem malowany - idealny. Taki, jaki tylko grafik grafikowi wymalować potrafi; ja bym tak nie umiał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji