Artykuły

Pierwsze sceny do definicji teatru

"SAMUEL ZBOROWSKI"

Trwogą i drżeniem napełnia mnie zwykle słowo adaptacja, drukowane często na afiszach teatralnych premier. Zarazą tą skażone bywają dzieła już nie tylko największych naszych klasyków, ale także teksty drugo- i trzeciorzędnych pisarzy z przeszłości; nawet z beniaminkiem klasyki, Witkacym, zanim dostąpił zaszczytu wrzucenia do młynka lektur szkolnych, postępuje się równie bezceremonialnie. A jednak jest rzeczą oczywistą, że większość najcelniejszych nawet dzieł przeszłości wymaga pewnego oczyszczenia, pewnych zabiegów artykulacyjnych, gdyż - pokazywane in crudo - uczyniłyby ze sceny muzeum, i teatr bardziej lub mniej żywy.

Rzecz więc w tym, jaką intencję wyraża i jaki zakres decyduje się przyjąć adaptator; najważniejsze zaś, czy pozostaje w obrębie dzieła, czy też porywa się na jego "poprawianie". Biorąc do ręki "Dziady", "Zemstę", "Horsztyńskiego", "Don Juana" czy "W małym dworku" - nietrudno, przy pobieżnej nawet lekturze, dojść do przekonania, że każdy z tych (i wielu innych) tekstów zawiera dość materii poetyckiej i scenicznej, aby człowiek z widowni, współczując z dawną tragicznością czy komicznością, mógł swoją obecność w teatrze uznać jako obecność w kontynuacji kultury, jako obcowanie z myślą, kunsztem autora, a w dalszej dopiero kolejce - z osobą adaptatora, reżysera, dekoratora i aktorów. Teatr, w odniesieniu do klasyki, jest w moim mniemaniu po to, aby widz czuł się współczesny Słowackiemu na przykład, a nie na odwrót. Swoją drogą zastanawia mnie, skąd u wielu teatralnych manipulatorów tyle pogardliwej niewiary w możliwości duchowe ludzi zapełniających teatralne widownie?

Nie wszyscy jednak adaptatorzy i reżyserzy teatralni uprawiają takie sadystyczno-epatujące zabiegł na autorach i widzach. Dowód na to pocieszające zjawisko znalazłem w białostockim Teatrze im. Węgierki. Na inaugurację przebudowanej sceny tego teatru dyrektor Andrzej Witkowski wybrał, adaptował i wyreżyserował "Samuela Zborowskiego" Juliusza Słowackiego.

Nieczęsto to grywany na naszych scenach dramat, choć intrygujący zawsze swoją - wyjątkowo rozwichrzoną - ekspresją wybitnych twórców teatralnych (Zelwerowicz, Schiller). Wszedł do ich grona Andrzej Witkowski, i to właśnie obecną realizacją, nie wrocławską, przed lat bodajże dziesięciu. Poprzednia była pierwszym zmierzeniem się z tym tajemniczym - w teatralnym, historycznym i poetyckim bogactwie - dramatem Słowackiego, a doczekała się kilkudziesięciu przedstawień i niemałego poruszenia, na ogół przychylnego, wśród krytyki. Obecna premiera nie jest kalką tamtej. To nowy "Zborowski". Nie dlatego, że w innym teatrze, z innymi aktorami, ani nawet przez to, że dzielące tę premierę od poprzedniej lata pogłębiły doświadczenia Witkowskiego na wielu scenach w całym kraju; to sprawa nowych kontekstów społecznych i nowych narodowych doświadczeń nas wszystkich. I ta nowość właśnie cała jest w Słowackim, należy ją tylko wydobyć i podnieść. Wysoko.

Udało się to Witkowskiemu - adaptatorowi; a jako reżyser - znalazł porozumienie (lub przymusił - to bez znaczenia) z Barbarą Jankowską, w jej wspaniałej scenografii, i kompozytorami - Piotrem Mossem i Mirosławem Jastrzębskim. Powstało przedstawienie, nie - inscenizacja poruszająca, teatr, który nie wymaga komentarza, jeśli tylko poddamy się jego magii. Bogactwo nawiązań do pewnych odczuć i zachowań kanonicznych, symbolicznych, nawet cytaty z innych przedstawień, przepiękna muzyka, szczególnie w częściach wokalnych, a do tego, i nade wszystko, klarująca się w tej mnogości idea dramatu Zborowskiego i dramatu kanclerza, dramatyczności dziejów polskich. Przed setkami lat były te dzieje Zborowskie, Zamoyskie, lecz już w czasach Słowackiego nosiły imię Listopadowe, potem Styczniowe. I w tej refleksji przegląda się dawna i nowa ewolucja ducha narodowego. Tym dobitniej brzmią przestrogą słowa z zakończenia "Zborowskiego".

"Kto ducha swego wyleje i zaśnie,

Ten jest..."

Gdyby jeszcze do tej inscenizacji dostało równe jej aktorstwo... Jest to jednak już zespół, orkiestra, a że "Zborowski" jest trudnym koncertem (w którym każdy ma swoje solo), poczekajmy na kolejne wykonania.

PO "KONOPIELCE" I "AWANSIE"

Jak ten czas szybko leci. Aniśmy się obejrzeli, a tu Kaziukowi z Taplar już synek wyrósł, politechnikę skończył, wżenił się w miejską rodzinę i już nawet ma z nią - szczególnie z żoną - problemy. Żona zresztą jest porządna: pochodzenie ma na pięć punktów, albo i lepsze, bo ojciec nie tylko robotnik, ale i z przeszłością rewolucyjną. Siedemdziesięciopięcioletni ojczulek obchodził właśnie urodziny. Młodzi chcą je uczcić jakoś uroczyście: z szampanem, toastem, śpiewem. Trzeba na chwilę wyciągnąć starucha z jego samotni - komórki w wielkim plastrze wieżowca; trzeba przepchnąć stylowy fotelik na kółkach przez drzwi do ich świata, ale tak, aby stary nie zorientował się, co to za świat i jacy w nim ludzie. Zresztą on i tak jest głuchawy, a jeśli się rusza - to ze swoim archaicznym kokonem niegdysiejszych poglądów u przekonań. Na pewno ucieszy go ich pamięć, a może i to, że zjawia się właśnie, z ogłoszenia, kandydatka na opiekunkę. To pomysł Iny, córeczki. Ale Toni, czyli Antoś, jej mąż, protestuje. Nie dlatego, że Beatka, ta z ogłoszenia, jest jego krajanką, która po prostu zwiała z domu mając dość wiochy, nawet nie dlatego, że Dziadzio, czyli ojciec Iny, jako rewolucjonista nie zgodzi się na służącą, ale dlatego, że on, Antek, godził się na zbyt wiele: na dżinsy, na szekspiry, na łyski, na hajdny, na Jerzego, kochasia Iny - na to wszystko, co jest nie jego; godził się na ciągłe udawanie kogoś innego, na mówienie nie tego, co by się chciało, co powinno się powiedzieć.

Jubileusz Dziadka to tylko katalizator, prawie pretekst, aby skończyć z tym małżeństwem, z takim życiem. Wiej, zanim się wyzujesz z siebie! Cóż, kiedy Antek już się wyzuł, a wzuć nie ma co. Taka obyczajowa antynomia. Dziura, dół.

To smutna komedia o pazerności na rekwizyty "lepszego życia", o żałosnym wyścigu do tandetnej imitacji "lepszego świata". Na przodzie stawki - Ina, po "Konopielce" i "Awansie". Na homodromie bomba zawsze w górze.

Jest to "sztuka teatralna w pełnym znaczeniu tych słów", i zupełnie niepotrzebnie kokietuje nas Edward Redliński, zaprzeczając temu w programie przedstawienia, bowiem, jak sam stwierdza nieco dalej: "każda z zaprezentowanych osób ma jakąś swoją rację - żadna nie ma racji zupełnej".

Z czteroosobowej obsady - Jerzy Nowak, Lubomira Tarapacka, Zbigniew Bessert i Irena Kulicka - tylko tej ostatniej zbyt dokładnie wyuczony tekst przeszkadzał grać.

W ŁOMŻY JUŻ GRAJĄ

Chcę uspokoić ludzi teatru i krytyków, że choć prawda stoi tytule, i w Łomży odbywa się pierwsza Łomżyńska Premiera Teatralna, to jednak obyło się bez zakładania teatru, rozdzielania etatów, mieszkań itp. Myślę, że w narodzinach pomysłu pomógł przeciągający się remont i inne trudności przemian Teatru im. Węgierki, który od lat odwiedzał z przedstawieniami Łomżę i Ziemię Łomżyńską. Jeśli dodać do tego wyraźne obniżenie (może tylko względem oczekiwań publiczności teatralnej) poziomu innych objazdowych teatrów, trafiających od czasu do czasu na ten teren - stanie się oczywiste, że trzeba było coś w tej dziedzinie wymyślić i przedsięwziąć.

Po prostu, wykorzystując kontakty ze środowiskami twórczymi, zwrócono się do kilku aktorów scen warszawskich o przygotowanie premiery przedstawienia, które mogłoby być prezentowane w różnych, choć na ogół marnych, warunkach lokalowych w województwie łomżyńskim. Tak doszło do premiery "Premii" czyli "Protokółu pewnego zebrania" - radzieckiego dramaturga, Alesandra Gelmana.

Zanim o samym przedstawieniu, kilka zdań o programie, który rozwinął się wokół tej inicjatywy. Przede wszystkim więc jest to pierwsza, i nie ostatnia premiera. Dalej, zamierzenia repertuarowe Łomżyńskich Premier Teatralnych dotyczyć będą dramaturgii współczesnej (dwie rocznie: jedna sztuka polskiego autora, jedna obcego). Artystyczne kontakty z dość liczną, bo kilkunastoosobową grupą aktorów i reżyserów, wzbogacone zostaną o Teatr Lektur Szkolnych, a w przyszłym sezonie letnim - o ich udział w spektaklach teatru plenerowego w czterech amfiteatrach na terenie województwa (tutaj organizatorzy liczą na udział amatorskich zespołów artystycznych).

I wreszcie sprawa nie bez znaczenia. Rozmawiałem z aktorami po premierze: wszyscy są zainteresowani tą formą współpracy, więcej - wszyscy są, może tylko na zasadzie odmiany, prawdziwie zapaleni do tej pracy. Wydział Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego, który jest animatorem całego przedsięwzięcia, znalazł przychylnego współorganizatora w Wojewódzkiej Radzie Związków Zawodowych, a w dalszych planach, nie bez racji chyba, może liczyć na innych, podobnie życzliwych partnerów.

Myślę, że jest to jakościowo nowa forma zapewniania ludziom możliwości bywania w teatrze, nieskazywania ich na terminową, a co ważniejsze, repertuarową przypadkowość objazdowych trup.

Cóż wart taki teatr? Sądzę, że w tej dziedzinie ma szansę przebicia, wygrania u publiczności. Decyduje o tym, poza wieloma względami, które dla oczywistości pominę, przede wszystkim "wolność udziału" w tej właśnie premierze i na takich a nie innych warunkach. A to dla aktora rzecz bardzo ważna, dla publiczności zaś - korzystna, ponieważ wybierający rolę aktor zagra ją z przekonaniem i zaangażowaniem.

Łomżyński "Protokół..." reżyserował Andrzej Przybylski. Trudne warunki prezentowania spektaklu, m.in. w halach produkcyjnych, stołówkach pracowniczych, podsunęły konieczność skrótów tekstu, a właściwie (i szczęśliwie) konieczność usunięcia pewnych scen, będących w oryginale i tak zabiegiem teatralnie naiwnym. Pozostało samo zebranie egzekutywy. Rzecz nabrała gatunkowej czystości i nie przeprzekształciła się w recytowaną publicystykę. Ani w grze aktorów, ani w odbiorze widzów. Myślę, że przyczyna dziwnego sukcesu tego Gelmanowskiego "produkcyjniaka" tkwi w tym właśnie, że wszyscy i często, bez względu na miejsce i czas, uprawiamy taką właśnie, żywą publicystykę. I lubimy popatrzeć, jak inni to robią.

Aktorsko spektakl ten jest chyba nawet równiejszy od prapremierowego w Teatrze Na Woli, bo bez akcentów naturalistycznych. Szczególnie role protagonistów tego niebywałego zebrania warto odnotować, a więc: Potapowa - Gabriela Nehrebeckiego, Batarcewa - Tomasza Zaliwskiego, Ajzatulina - Jerzego Turka, Mileninę - Ewy Skarżanki.

A publiczność? W kilku momentach odniosłem wrażenie, że u niektórych widzów nastąpiło utożsamienie z postaciami na scenie.

Na koniec przyznać trzeba, że sztuka Gelmana stwarza wyjątkową okazję do takiego właśnie traktowania teatru, do wejścia z nim między ludzi, dosłownie. Ale co dalej, jaki wariant teatru zaproponują twórcy drugiej Łomżyńskiej Premiery Teatralnej? To sprawa ich inicjatywy i talentów, a także tej niewiadomej, którą zawsze jest widownia, teatralna publiczność. W każdym razie pierwszy, bardzo interesujący krok został zrobiony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji