Artykuły

Już nie chcę być wszędzie

- Teraz liczy się, żeby zrobić serial szybko i byle jak, bo wtedy jest zysk. Czechowa i Szekspira grywa się wyłącznie w teatrze, a i to nieczęsto, bo coraz więcej jest scen komercyjnych, farsowych. Sam na takiej występuję. Sztuka zeszła na drugi plan, powstał tak zwany polski show-biznes z tak zwanymi gwiazdami - mówi warszawski aktor JAN WIECZORKOWSKI.

Z Janem Wieczorkowskim rozmawia Paulina Wilk.

Rz: Pamięta pan pierwsze wizyty w kinie?

Jan Wieczorkowski: Chyba dzięki nim zostałem aktorem. Mama zaprowadziła mnie do kina tylko raz, potem chodziłem już sam. Miałem osiem lat i czułem, że to jest moje miejsce, moje "Cienema Paradiso". Uciekałem do niego i myślałem, że byłoby fajnie spędzić życie w filmie. Po wyjściu z kina szedłem do domu i w ogródku odgrywałem obejrzane role. Do dziś po seansie dobrego filmu zdarza mi się przez godzinę lub dwie wierzyć, że jestem taki jak postać z ekranu. Został we mnie dzieciak, który pozwala się oczarować. Bez tego nie mógłbym uprawiać swojego zawodu.

Jacy mężczyźni pana fascynowali?

- Najpierw chciałem być gwiezdnym piratem - Harrisonem Fordem z "Gwiezdnych wojen". Potem marzyłem, żeby jak Michael J. Fox w "Powrocie do przyszłości" jechać na deskorolce uczepiony bagażnika ciężarówki. Jeszcze zanim trafiłem do kina, uwielbiałem telewizyjne westerny z Johnem Waynem. Miał pistolet, władzę i zawsze spokojną twarz. Fascynował mnie też opanowany detektyw Kojak. Dużo później dorosłem do Marlona Brando, Jamesa Deana i Montgomery'ego Clifta - aktorów, którzy wnoszą na ekran własną wrażliwość i dzięki niej magnetyzują. Brando w ogóle nie uważał aktorstwa za sztukę. Ja myślę, że ono - choć nieczęsto - nabiera takiej rangi.

W jednym z ostatnich wywiadów Brando, wówczas już zgorzkniały, mówił Larry'emu Kingowi, że aktorstwo to tylko metoda używania własnych uczuć. Jak pan buduje role?

- Intuicyjnie i instynktownie, nie jestem aktorem matematykiem. Zresztą precyzja sprawdza się w teatrze, a przed kamerą trzeba więcej niedopowiedzeń. Gdy dostałem rolę w "Fali zbrodni", miałem grać młodego policjanta - rozbitego, uzależnionego od heroiny. Nie wiem, skąd to do mnie przyszło - po prostu wiedziałem, co grać. Stworzenie tej postaci okazało się łatwe, bo chociaż jestem inny niż mój bohater, to chciałbym nim być. Odważnym, zamkniętym w sobie, pełnym zapału. Wszystko, czego w życiu nie mogę robić, przed kamerą stawało się możliwe. Na co dzień nie jestem gliną, który ściga przestępców i wali po ryju dwumetrowych gości. Czerpałem dziecięcą frajdę z bycia herosem.

To chyba moja ulubiona rola. Była wyzwaniem, nie kolejnym zadaniem, za które inkasowałem pieniądze. Teraz udział w "Czasie honoru" uważam za nobilitację. Robimy coś ważnego, nie odwzorowujemy bieżącej rzeczywistości jak w telenoweli. W scenariuszu i tle historycznym zawarty jest konflikt i dramat. Sam temat wojny i polskiego podziemia to dla filmu wspaniały materiał. Ale najważniejsze dla mnie jest to, że panowie, którzy przeżyli wojnę w Warszawie i widzieli nasz serial, powiedzieli: "Byliśmy właśnie tacy".

Kiedy był pan najbliżej realizacji marzeń o aktorstwie?

- Myślę, że nawet się nie zbliżyłem do tego miejsca. Niewiele ról, które dotąd stworzyłem, jest godnych uwagi. Na sukces i zadowolenie musi się złożyć wiele rzeczy: dobrze napisana rola i scenariusz, porozumienie z reżyserem, przychylność publiczności, dobre recenzje. Tak było chyba w przypadku filmu "U Pana Boga za piecem", ale podczas pracy na planie nie czułem tego. Byłem tuż po szkole, nie wiedziałem nawet, czy gram dobrze czy źle. Myślę, że spełnienie jest jeszcze przede mną. Mam taką wiarę. Obserwuję kolegów, którym się udaje, i kibicuję im. Wiem, że czekali na swój moment, odmawiali, nie rezygnowali z ambicji. Właściwie dopiero kilka lat temu zrozumiałem, że muszę siebie poważnie zapytać, czego chcę.

Rola w "Klanie" była jedyną propozycją, jaką dostał pan po studiach?

- Nie, wcześniej zrobiłem film z Andrzejem Barańskim "Dzień wielkiej ryby", zagrałem w serialu "Pokój 107", niezbyt udanym, i w filmie "U Pana Boga za piecem". Dopiero potem zaczął się "Klan", o którym nie lubię mówić, bo nie ma o czym. Może gdybym nie przyjął roli w telenoweli, tylko czekał na następną filmową, byłoby lepiej. Teraz wybierałbym inaczej.

Szybko pan poczuł, że serial jest pułapką?

- Na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Miałem co innego w głowie. "Klan" był fabryką, w której zjawiałem się codziennie, żeby zarobić na imprezy i taksówki. Miałem 25 lat i chciałem się bawić. Chciałem poczuć, co znaczy być popularnym i samodzielnym finansowo. Po kilku latach dotarło do mnie, że telenowela to jakiś obciach, stagnacja i zero rozwoju, nie tego chciałem. Powiedziałem producentom, że odchodzę. Byłem przekonany, że na jakąkolwiek propozycję będę musiał długo czekać. Ale po kilku miesiącach dostałem rolę w "Fali zbrodni". Okazało się, że mogę robić coś innego, pojawiają się szanse. I jakoś się odbiłem.

Dlaczego od początku nie trzymał się pan swoich ambicji?

- Bo na własnej skórze doświadczyłem, na czym polega podcinanie skrzydeł młodemu aktorowi. Szkoła aktorska to był wspaniały czas. W przedstawieniu dyplomowym grałem główną rolę, wyróżnioną ważną ogólnopolską nagrodą. Rozpierała mnie duma, liczyłem, że ktoś z opiekunów mi pogratuluje, przecież to był nasz wspólny sukces. Nie usłyszałem nic. Na bankiecie po ceremonii pani dziekan powiedziała tylko: "No, zjedz coś". Myślałem: "I to są ludzie kultury, którzy uczyli nas zawodu, ale i etyki?". Wpajali, żebyśmy chodzili od teatru do teatru, szukali pracy. Chodziłem. Spotkał się ze mną tylko jeden dyrektor, powiedział, że nie ma miejsc.

W pozostałych teatrach sekretarki informowały, że dyrektorzy w ogóle nie szukają młodych. Czułem się odtrącony i nie zamierzałem wciskać się bokiem przed okno. Rok po pierwszej ważnej roli filmowej na festiwalu w Gdyni ukłoniłem się jednemu z najważniejszych w Polsce twórców kina i teatru. Spojrzał na mnie z politowaniem i zapytał: "Panie Wieczorkowski, nie lepiej to było w tej swojej Rabce siedzieć?". W tamtej chwili wszystkiego mi się odechciało.

Nie był pan przygotowany na zawodową zawiść?

- Nie jestem pewien, czy to była zawiść czy może zazdrość pokoleniowa wynikająca z transformacji. Z przekonania, że młodym aktorom wiedzie się lepiej, bo mają możliwość zaistnieć w różnych produkcjach, zarobić i zdobyć popularność.

A to nieprawda?

- Prawda, tylko że dużo trudniej o artystyczne spełnienie, o aktorstwo, które ma rangę sztuki. Często mówię, że urodziłem się o 15 lat za późno albo 15 lat za wcześnie. Trafiłem w środek - w połowie jestem dzieckiem stanu wojennego i starego myślenia o świecie i sztuce, a w połowie człowiekiem nowych czasów. Kiedy w latach 90. w polskim filmie i teatrze wszystko się przewalało, ja byłem zamknięty w szkole teatralnej.

W połowie moich studiów zmarł Krzysztof Kieślowski, jego śmierć to symboliczna cezura - koniec epoki pełnowartościowego kina, kręconego na taśmie filmowej. Kiedy skończyłem szkołę w 1997 roku, było za późno. Nikt nie robił filmów z prawdziwego zdarzenia, minął boom Teatru Telewizji. Nastała era telenowel i seriali.

Musiało tak być?

- Tak działa kapitalizm i wolny rynek, którym rządzą pieniądze. Teraz liczy się, żeby zrobić serial szybko i byle jak, bo wtedy jest zysk. Czechowa i Szekspira grywa się wyłącznie w teatrze, a i to nieczęsto, bo coraz więcej jest scen komercyjnych, farsowych. Sam na takiej występuję. Sztuka zeszła na drugi plan, powstał tak zwany polski show-biznes z tak zwanymi gwiazdami.

My, w przeciwieństwie do aktorów starszego pokolenia, rzadko mamy okazję pracować z poważnym tekstem dramatycznym. Kiedyś nawet twórcami scenariuszy byli pisarze. A teraz? Odcinek serialu pisze się na kolanie, w pół godziny. I nie robi tego człowiek pióra, tylko ktoś anonimowy, kto zjawił się nie wiadomo skąd. Dostaję taki tekst do ręki i wiem, że czeka mnie podwójna robota. Jeśli się bardzo uprzeć, dużo zmian można wywalczyć na planie, ale czasem brakuje sił, bo to jest walka z wiatrakami.

Poza siłą pieniądza jesteśmy i my - widzowie. Dlaczego zgadzamy się na bylejakość?

- Przykro to mówić, ale większość Polaków zje, co im się poda. Na ekrany wchodzi teraz film "Nigdy nie mów nigdy", w którym gram z Anną Dereszowską. To jest obyczajowa historia z wątkiem miłosnym. Dziewczyna skoncentrowana na karierze, unikająca związków, zakochuje się w jednym z klientów, on wraca z zagranicy, żeby ułożyć sobie z nią życie. Normalna życiowa opowieść, ale dystrybutor zdecydował, że będzie ją reklamować jako komedię romantyczną. Bo co? Bo trzeba koniecznie iść za modą, a ponieważ ostatnio nieźle sprzedają się komedie romantyczne, film wpycha się w taką przegródkę. Nie rozumiem, dlaczego nie powstaje u nas kino gatunkowe. Polska jest zaściankowa i zakompleksiona. Kiedy przyjedzie jakiś światowy aktor, wszyscy mu tu czyszczą buty. A kiedy ktoś z polskim pochodzeniem odniesie na świecie sukces, wpadamy w megalomanię, zawłaszczamy ten triumf, mówimy, że to "nasze".

Jako dziecko wykarmione amerykańskimi filmami był pan właściwie skazany na aktorskie rozczarowanie. Tu nie Hollywood.

- Nie do końca. Miałem nadzieję, że będę grał u Kieślowskiego. Ale zrozumiałem, że nie mogę przeskoczyć rzeczywistości. Żyję w kraju bez wielkiego przemysłu filmowego, a żeby być jednym z tych ekranowych facetów, których uwielbiałem, musiałbym mieszkać w Kalifornii. Nie mam takiego komfortu, że robię film, jestem z niego zadowolony i spokojnie czekam na kolejne możliwości. Ale teraz już nie chcę być wszędzie. Dziś, jeśli mam pieniądze i wiem, że kilka miesięcy przeżyję, staram się unikać nieciekawych propozycji.

Trochę wybiegam w przyszłość, ale zbliża się pan do czterdziestki. Upływ czasu panu doskwiera?

- Od kilku lat jestem świadomy przemijania. Kiedy spoglądam wstecz, to bilans wychodzi niezły. Wiem, ile spraw mogłem załatwić lepiej, ale się uczę. Jako aktor w wiele miejsc zawędrowałem wbrew sobie, dziś bym się tak nie forsował.

Wie pan, co zrobić z aktorską przyszłością?

- Tak. Robić mniej, ale lepiej. Pracować z najlepszymi.

Na jaki film zabierze pan kiedyś swojego syna?

- Chciałbym, żeby zobaczył "E.T.". Widziałem ten film jako nastolatek; zabrałem pięcioletnią siostrę, nie umiała jeszcze czytać. Kino było prawie puste. Film się zaczął, a ja czytałem napisy na głos. Już po kilku minutach powiedziała, żebym przestał, bo ona wszystko świetnie rozumie. Kiedy później spojrzałem na nią, po policzkach leciały jej łzy wielkie jak grochy. Po raz pierwszy płakała nie dlatego, że stało się coś złego, tylko ze wzruszenia. Właśnie po to warto robić filmy.

Jan Wieczorkowski

Rocznik 1972, góral z Rabki-Zdroju. Przed wojną jego pradziadkowie byli właścicielami tamtejszego uzdrowiska. Jest pierwszym w rodzinie aktorem. Jako kilkuletni chłopiec regularnie odwiedzał kino Śnieżka i "grywał" w ogrodzie za domem dziadków, w którym się wychowywał. Nikt jednak nie traktował jego planów poważnie, dopóki nie dostał się do warszawskiej PWST. Szkołę aktorską ukończył w 1997 roku, a za rolę w spektaklu "Joko świętuje rocznicę" Rolanda Topora otrzymał nagrodę na Festiwalu Przedstawień Dyplomowych w Łodzi.

Zdobył popularność dzięki roli Michała Chojnickiego w serialu "Klan", z którego odszedł w 2003 roku po siedmiu latach. Wkrótce pojawił się w sensacyjnej "Fali zbrodni" jako Młody. Teraz jako Władek Konarski w "Czasie honoru" walczy z niemieckim okupantem. W kinie grał m.in. w "U pana Boga za piecem", "Enduro Bojz" i horrorze "Pora mroku". 6 listopada premierę będzie miał film "Nigdy nie mów nigdy", w którym występuje z Anną Dereszowską.

Królowie śródmieścia

9.10 | tvp 1 | piątek

Czas honoru

tvp 2 | 15.15 | sobota | 21.05 | NIEDZIELA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji