Artykuły

Ta Eichlerówna

Nawet nie myśli o udawaniu scenicznego podobieństwa. Nie podejmuje najmniejszych prób zewnętrznego zbliżenia się do pierwowzoru. Mimo że fotografii i portretów Zapolskiej (jak przystało na żonę malarza) zachowało się wyjątkowo dużo i każdy z nas powinien dobrze znać jej charakterystyczną sylwetkę. Eichlerówny to po prostu nie interesuje. Nie staje bowiem przed nami jako sceniczne upostaciowanie Gabrieli Zapolskiej, ale jako ona sama - Irena Eichlerówna. Nie zamierza odtwarzać życia autorki Panny Maliczewskiej; podjęła ambitniejszą próbę uchwycenia i przekazania jej osobowości. A więc tego, co złożyło się na wyjątkowość tamtej kobiety. Widząc w niej przede wszystkim - artystkę.

Już w samym tym zamyśle - tak ciekawie zrealizowanym - upatruję przyczynę kolejnego (po Kotach r. 1973) sukcesu Ireny Eichlerówny na scenie Teatru Małego. Aktorki, którą w okresie powojennym znamy z wielu wspaniałych ról głównie w klasycznym repertuarze. Interpretatorki, która zawsze, mimo hieratycznego gestu czy słynnych recytacyjnych zaśpiewów, umiała jakoś uczłowieczyć (przedstawiane heroiny i - nie odbierając im nic z ich wielkości, a raczej dodając majestatu i blasku - potrafiła dotrzeć również do ich zwykłej ludzkiej kobiecości, z niej właśnie czyniąc ich siłę, żywo kontaktującą ze współczesnym widzem. Te przewrotności interpretacyjne, to logiczne, własne akcentowanie powszechnie znanych kwestii zawsze stanowiło o niezwykłości scenicznego oddziaływania tej aktorki. Nawet jeśli zdarzają się tacy, których ta odmienność drażni.

Tym razem, pozostając wierna dotychczasowym swym zainteresowaniom "duszą kobiety", zamiast ze stworzoną przez autora rolą - zmierzyła się z samą autorką, wcielając się w postać Gabrieli Zapolskiej. Stworzoną przez Eichlerównę na podstawie nie znanej nam sztuki równie nie znanej Tamary Karren i opublikowanych listów Zapolskiej.

Wybrała z nich ten okres życia, w którym autorka "Moralności pani Dulskiej" związana była - raz silniej, raz słabiej - ze swoim drugim mężem, malarzem Stanisławem Janowskim. Tę rolę gra reżyser spektaklu, Andrzej Łapicki, który - pełniąc równocześnie funkcję narratora - uzupełnia podawanymi lekko informacjami niezbyt, mimo wszystko, powszechnie znaną biografię Gabrieli Zapolskiej. Bo choć postać to niezwykle ciekawa i bogata, i - choćby przez komedie - spopularyzowana, przecież w sumie znana raczej mało. Pozostaje przy tym w świadomości społecznej głównie jako autorka sztuk, natomiast mało kto wie, że przede wszystkim czuła się aktorką. Że właśnie ten swój zawód ceniła ponad wszystko w życiu, w nim lokując najżarliwsze ambicje. Jak łatwo się domyślać, był on także źródłem jej najbardziej bolesnych rozczarowań.

Irena Eichlerówna nie mogła oczywiście przejść mimo tych pasji Zapolskiej i uszanowała w niej aktorkę. Ale sukces Eichlerówny nie w tym upatruję, że przypomniała i tę drogę życiową sławnej Gabrieli (która występując na scenie musiała przyjąć pseudonim, by nie "kalać" rodowego nazwiska), ale że potrafiła - z całego bagażu, jaki składa się na każdą osobowość a cóż dopiero tak bujną i bogatą jak Zapolskiej! - wybrać i wydobyć to, co było w niej najistotniejsze: prawdziwy artyzm tej kobiety, jej chłonność i wrażliwość na piękno, jej nieprzeciętne ambicje i morderczą pracę - przy słabym zdrowiu. A nie byłaby Eichlerówna sobą, gdyby tego wszystkiego nie ukazała poprzez ludzkie małości tej kobiety, poprzez jej histeryczne rozedrganie i zmienności nastrojów aż do zwykłych babskich słabostek. Właśnie ten oryginalny stop charakterologicznych pozytywów i negatywów wyraźnie zaintrygował i pociągnął Eichlerównę. Nie tylko zdaje się odczuwać sposób myślenia i reagowania Zapolskiej, ale - przekazując z tak właściwym jej poczuciem humoru niedoskonałości pani Gabrieli - umie przez nie dotrzeć do tego, co w niej godne nie tylko zrozumienia, lecz i szacunku.

Dlatego nieważne są dla Eichlerówny czarne włosy czy oczy Zapolskiej, jej misterne koafiury czy słynne rajery na kapeluszach. Odrzuca to wszystko wraz ze stylowym kostiumem. Eichlerówna wyraźnie chce być sobą. Inną wielką indywidualnością artystyczną bliską tamtej kobiecie.

Pozostawia na scenie co najwyżej kilka charakterystycznych rekwizytów, jak choćby owe lalki, którymi Zapolska zawsze lubiła się otaczać (a warto tu przypomnieć, że i te zainteresowania Zapolska potrafiła wykorzystać, utrzymując się przez krótki czas w trudnych początkach swej zawodowej kariery z szycia szykownych sukienek dla lalek).

Jak Eichlerówna osiąga swój cel?

Przede wszystkim odpowiednio dobrawszy teksty. A było z czego wybierać, skoro opublikowano (PIW, 1970 r.) 1084 listy Gabrieli Zapolskiej z lat 1881-1920. Stanowią one materiał tak bogaty, że aż bierze podziw nad umiejętnością zrezygnowania z tylu cennych źródeł nawet w obrębie wybranego okresu. Mimo tych ograniczeń udało się Eichlerównie wypunktować w postaci Zapolskiej jej cechy najbardziej charakterystyczne, choć tak pozornie sprzeczne. Ogromną ambicję ("Chcecie mnie zabić milczeniem, poczekajcie! ja was zmuszę, że o mnie będziecie pisać") przy tak typowym dla wielkich artystów przewrażliwieniu; wytrwałość i pracowitość - przy zamiłowaniu do zbytku i wygód; tęsknotę do miłości i potrzebę przyjaźni - przy równoczesnym spojrzeniu rasowego satyryka nawet na najbliższe otoczenie.

Eichlerówna jest prawdziwa i w wyjściowym roztrzepotaniu Gabrieli między dwoma równoczesnynmi konkurentami (co za satysfakcja móc na prasowej premierze obserwować Jaszcza, syna owego "Lulu", czyli redaktora krakowskiego "Życia", Ludwika Szczepańskiego), i w początkowej szczęśliwości małżeńskiego spokoju, i w stałych rozgrywkach z Janowskim, zarówno wtedy, gdy szuka w nim kochanka, jak i wtedy, gdy potrzebuje go jako przyjaciela.

Pozornie Zapolska wygrywała. Umiała przecież tak celnie wykpić nawet najgroźniejsze rywalki, tak bezbłędnie przeprowadzić zamierzoną intrygę... Ale jej wielka indywidualność - choć niewątpliwie pociągała - musiała równocześnie przytłaczać Janowskiego. I choć do końca życia pisywali do siebie listy, przecież małżeństwem byli bardzo krótko - i to z przerwami. Za swoją niewątpliwą wyższość nad partnerem musiała zapłacić samotnością. Zwłaszcza że zbyt często i dolegliwie chorowała, a mąż był młodszy o całe jedenaście lat!...

Eichlerówna ma cudowne poczucie humoru, chyba niezbędne przy próbie ożywienia postaci Zapolskiej. Już samą intonacją głosu potrafi powiedzieć o niej wszystko, choćby relacjonując sprawę ogłoszenia zaręczyn czy uspokajając późniejsze podejrzenia i sceny zazdrości męża. Mam nawet pewne obawy, że chwilami nie jest całkiem fair w stosunku do pierwowzoru. Bo jeśli np. urwiemy list o Modrzejewskiej w tym miejscu, w którym zrobiła Eichlerówna, to wyjdzie na to, że "ta baba" nikomu nie przepuszczała.

A przecież Gabriela Zapolska ceniła prawdziwe wielkości, a wśród nich właśnie Helenę Modrzejewską! Dała temu wyraz w wielu listach, jak również w tym cytowanym, którego pełny tekst brzmi: "Modrzejewska jest nadzwyczajna na scenie. Dla malarza to skarbnica. Co za kostiumy, co za barwy! co za pozy. A co za technika! Głosu nie ma, ale to coś nieziemskiego jej gra. W mojej sztuce będzie wspaniała."

Może dlatego w pojedynkach słownych z mężem brakuje mi również prób zachęcania go do, wytrwałości w pracy artystycznej. Była mu bowiem Gabriela nie tylko rozkapryszoną, zazdrosną i schorowaną żoną, ale szczerym przyjacielem. Choć chyba Eichlerównie i o tym udało się przekonać widownię. I właśnie fakt, że - mimo prześmiewania się z jej kobiecych wad - potrafiła uszanować w niej człowieka, wydaje mi się w tej roli najważniejszy. "Gdy widzę kogoś wyżej - pracuję, żeby go doścignąć" - tłumaczy z żarem swemu życiowemu i scenicznemu partnerowi. "Jesteś mi mężem" - cicho przypomina mu o tym, kiedy wszystko zaczyna się rwać. I to ściszenie głosu aktorki więcej niż szereg autentycznych rozpaczliwych i histerycznych listów Zapolskiej z tego okresu. Aktorka ironizuje kiedy miejsce po temu, ale w momentach zasadniczych - rozstania, wyrażenia zgody na rozwód itp. - potrafi oddać godność i wielkość tamtej kobiety. A w nagłym skuleniu się na schodach i ukryciu twarzy umie zamknąć cierpienie, płynące z wszystkich ciężkich utarczek, których Zapolskiej przez całe życie szczędzono.

Spektakl w Teatrze Małym jest więc - opartą o autentyczne listy sławnej pisarki - próbą zbudowania dramatu dwojga ludzi, tak, by poprzez dzieje ich związku, ukazanie jego wzlotów i upadków, wyśmianie tego, co w ludziach małe i pochwałę tego, co stanowi o ich sile - dojść do pewnych uogólnień. Oczywiście, talent obydwojga występujących w tym przedstawieniu artystów zasłużył na lepszą konstrukcję dramaturgiczną. Ale chwała obojgu, że mimo niedostatków współczesnej dramaturgii nie rezygnują z tematów, które ich szczególnie interesują. I dlatego warto podkreślić, że sukces Eichlerówny jako aktorki pięknie łączy się z sukcesem Andrzeja Łapickiego (w podwójnej roli aktora i reżysera spektaklu) i z sukcesem samego teatru, któremu bliskie jest ożywianie postaci naszych najwybitniejszych twórców. Niech to będzie zatem pociechą dla zawsze żądnej sławy Gabrieli, że właśnie w filii warszawskiego Teatru Narodowego doczekała się swego scenicznego Fredry, Norwida, Słowackiego i Mickiewicza...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji