Artykuły

W gąszczu trzcin i dosłowności

Kiedy Iwan Wojnicki mówi, że idzie burza i że się błyska, przez dobrych kilka minut na scenie naprawdę widać błyskawice i słychać grzmoty. Gdy zza kulis dolatuje stukot końskich kopyt, służący za moment oznajmia, że właśnie zajechały konie. Jeśli - według didaskalii - Tielegin powinien grać na gitarze, będzie grał, Maryna będzie wołać na kurczęta. Itd. Itp.

Gorzowskie przedstawienie "Wujaszka Wani", które oglądałam w półtora miesiąca po premierze, jest bardzo wierne Czechowowi. Można odnieść wrażenie, że reżyser nie rozstawał się ani na chwilę z egzemplarzem sztuki, najbardziej ze wszystkiego obawiając się jakiegokolwiek odstępstwa od pierwowzoru, zapominając przy tym. że chodzi o przełożenie go na język sceny.

Teatr rządzi się nieco innymi prawami od literatury, także dramatycznej. Skoro najważniejszym wyróżnikiem tej dziedziny sztuki jest umowność, czy jest sens łamać ją ilustracyjną, ciężką dosłownością?

Czasami jest ona wręcz irytująca i dysfunkcjonalna wobec scenicznych zdarzeń. Oto toczy się dialog, w którym obok tego, co się mówi, ważne jest, o czym się milczy. Natężamy ucho, by wyłapać słowa w powodzi dźwięków gitary odbieranej momentami, jak za głośno nastawione radio, przeszkadzające w rozmowie. A przecież są chwile, gdy ten instrument spełnia swoją rolę, budując nastrój. Po co więc go nadużywać, nadużywając zresztą przy okazji obecności Tielegina, który - bywa - pojawia się na scenie jedynie z powodu gitary?

Drobiazgi? Owszem. Ale właśnie drobiazgi budują nastrój i klimat. One decydują o impresjonistycznym, charakterze czechowskiego teatru, w którym nie ma barw zdecydowanych, są kolorystyczne plamy, rozedrgane i wibrujące, niczym wnętrze przeżywającego dramat człowieka.

To, co najważniejsze, dzieje się poza słowami i zdarzeniami: niedomówione, przemilczane, zawieszone, zalane rozmową bez znaczenia, przekazane gestem, ruchem, mimiką, sposobem bycia na scenie. Aktorzy grający w "Wujaszku" próbują posługiwać się tym specyficznym dla Czechowa językiem. Z różnymi jednak rezultatami. Razi przede wszystkim stylistyczna nie jednorodność postaci. Obok nieco groteskowej niani Aliny Horanin jest więc Maria Wasiliewna - zasadnicza i surowa matrona, jakby żywcem wzięta z "Niemców" Kruczkowskiego, którą gra Ludwina Nowicka. Czv nie dało by się choć trochę ocieplić tej postaci?

Tielegin (Marek Pudełko) bardziej przypomina głupawego, choć poczciwego parobka, niż zubożałego właściciela ziemskiego, który przecież też coś w życiu stracił zapewne nie bezboleśnie. Jeśli więc musi grać na gitarze, nie warto go chyba sprowadzać jedynie do roli biernego akompaniatora dramatu głównych bohaterów.

Wśród tych ostatnich bez sprzecznie najlepszy jest wujaszek Mirosława Gawlickiego, momentami przypominający Raniewską z "Wiśniowego sadu". Oboje próbują "trzymać fason" w obliczu przegranej i oboje z tego fasonu wypadają. Sarkastyczna ironia, z którą Wojnicki odnosi się do świata, spełnia role pancerza. Aktor wygrywa dramat tytułowego bohatera, pokazując, jak łamliwy to pancerz. Podobnie, choć innymi środkami próbuje tworzyć postać Soni Beata Chorążykiewicz, która wchodzi w odtwarzaną rolę powoli, rozkręcając się w drugiej części przedstawienia.

Przekonująca jest Helena Ireny Lipczyńskiej - wyobcowana, pogodzona czy też raczej usiłująca się pogodzić ze swoim losem. Nie do końca przekonuje natomiast Astrów Zbigniewa Moskala: chłodny, zobojętniały, sceptyczny. Niby wiadomo, dlaczego właśnie taki, bo o tym mówi. Ale tylko mówi... I jeszcze profesor Zbigniewa Graczyka, jednowymiarowa kabotyńska postać. Cwaniak i szuja? Owszem. Ale także człowiek przegrany, który do przegranej nie chce się przyznać. Nawet przed sobą.

Na koniec - słów kilka o scenografii, dla której gorzowska scena okazała się za ciasna. Tworzą ją ciemne niczym w grobowcu, ściany. Po prawej - wnętrze salonu z ginąca na bocznej ścianie mapą Afryki, po lewej - huśtawka i ustawione w rządek trzciny, za nimi zaś - wejście, przez które wracają spacerowicze.

Niektórzy z widzów zastanawiali się, dlaczego trzciny rosną we wnętrzach wiejskiego dworku. Umówmy się: one rosną poza jego murami, a rosną po to, aby niania mogła w nich szukać zagubionych kurcząt, a stróż nocny - jako każe Czechow - kołatać w nich kołatką. Bo w gorzowskim "Wujaszku" kiedy idzie burza, na scenie grzmi naprawdę... Na szczęście donośne grzmoty nie zagłuszają zupełnie czechowskiego dramatu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji