Artykuły

Idźcie na derby

Sztuka Jarosława Abramowa pt. "Derby w pałacu" to jedna z naszych niewielu tak zręcznie napisanych komedii powojennych, z efektownym, nader dowcipnym dialogiem oraz pełnymi i zaskakującymi sytuacjami. Napisana przed 10 laty nie straciła nic ze swej wartości, ba nawet zyskała, ponieważ dziś brak zupełnie takich utworów. Aktualna rzeczywistość pozwala też odnaleźć w niej nowe układy odniesienia. Na przykład: działalność sekretarza Byrczaka to nic innego jak poszukiwanie dewizowych rezerw.

Pomiędzy dyrektorem stadniny koni, mieszkającym i urzędującym w zabytkowym pałacyku a sekretarzem wybucha konflikt. Czy pałac przeznaczyć na pensjonat dla turystów dewizowych i czy sprzedać za dolary najlepsze wierzchowce ze szkodą dla przyszłej hodowli, ale z ogromnym - przynajmniej z perspektywy chwili bieżącej - zyskiem? Spór kompetencyjny - jak go nazywa S. Treugut - w istocie saniej nie interesuje aż tak bardzo autora, nie interesuje go kto ma z gospodarczego punktu widzenia większą rację. Komedia Abramowa nie jest bowiem sztuką publicystyczną, interwencyjną czy scenicznym reportażem. Nie chodzi tu też bynajmniej o przeciwstawienie dzielnemu fachowcowi z terenu - bezmyślnego funkcjonariusza za biurkiem, zdążającego ku sukcesom i karierze za cenę nawet ogólnospołecznych interesów. Nie budzi bowiem naszej sympatii zarówno dyrektor Karbot, kiedy wytacza jako argument w sporze własną biografię, a więc własne zasługi, jak też nie budzą jej ci, którzy posługując się pospolitą demagogią usiłują go "ustawić".

Także i lata powojenne, związane ze społecznym przełomem, a przywoływane tu w rozmowach, nie stanowią samodzielnego tematu czy problemu. Są ważne o tyle, o ile ujawniają coś istotnego w psychice ludzi właśnie dzisiaj. Konflikt współczesny (poetyka snu pozwala go wyostrzyć) i historia to pretekst dla ukazania mentalności Polaków, to próba naszkicowania naszego wspólnego portretu, to analiza naszej psychiki. Nie ma tutaj sporu dwóch istotnych racji, bowiem "Derby" są również sztuką o pozorach urastających - za sprawą naszej mentalności, którą prezentują dwie zwłaszcza postaci: dyrektor i sekretarz - do rangi jakże często "problemów" i "racji".

W toku sporu ujawniają się rozmaite przejawy naszej zbiorowej mentalności, niewątpliwie przykre i uciążliwe. W sposób istotny dezorganizują one deformują naszą rzeczywistość komplikują prywatną i społeczną sferę naszego życia, powodują to, co nazywa sie, "krokiem naprzód przy dwóch krokach do tyłu". Wiele wypowiadanych na scenie kwestii zawiera tak ceine uwagi o rzeczywistości, o nas samych, że funkcjonują one nieomal na zasadzie przekornych sentencji aforyzmów. Ta komedia, tak pełna fantazji (również dzięki wprowadzonym tu - w sposób przewrotny - licznym dość rekwizytom z przeszłości) jest jednocześnie bardzo rzeczywista, autentyczna, dzisiejsza. Odnajdujemy w niej nas samych i problemy rzeczywiste, a nie atrapy i sprawy pozorne.

I akt nie zapowiada większych satysfakcji, na szczęście w drugim, od momentu pojawienia się emigranta - hrabiego Dembopolskiego (gra go Józef Jachowicz - to chyba najlepsza rola w tym spaktaklu) wszystko się nagle odmienia. Także aktorstwo Włodzimierza Kłopockiego, w przezabawnej roli fagasa, zasługuje na duże uznanie. Spektakl zyskuje także sporo dzięki dobrze skonstruowanym rolom epizodycznym, zwłaszcza Janusza Grebera, Stanisława Owoca (tylko w I akcie) i Jacka Flura. Marzona Trybała stworzyła właściwie dwie różne co do wartości role: bardzo złą - młodej, współczesnej dziewczyny i bardzo dobrą - Czarnej Damy (duch babki Hrabiego). Zawodzi poniekąd - moje przynajmniej oczekiwania - Aleksander Błaszyk, chociaż ma kilka scen wybornych. Niezłą rolę stworzył natomiast Zbigniew Szczapiński jako sekretarz Byrczak.

W finala komedii Abramowa okazuje się, za dotychczasowe wypadki były być może tylko jakimś tragikomicznym snem. Moment zaskoczenia uzyskał autor dzięki temu, że ów sen nie różni się niczym od jawy, ma wszelkie pozory prawdopodobieństwa (poza duchem rzecz jasna). Jest tym bardziej śmieszny, tym bardziej ironiczny, ostry i znaczący, im bardziej jest realny. Autor dowcipem słownym i sytuacyjnym wystarczająca codzienną zwyczajność uniezwyklił, nadjadając na realistyczną konwencję żartobliwy cudzysłów. Nie trzeba mu więc inscenizacyjnych podpórek. Sam bron: się doskonale.

W moim pojęciu chciał chyba reżyser Roman Kordziński stworzyć - koniecznie przejaskrawiony - klimat niezwykłości (całość dzieje się w ciągu wieczoru, nocy i poranka, w pałacu, w którym straszy), atmosferę "grozy". Stad błyskawice (stroposkopowe światła), przedziwna muzyka (akurat w tym przypadku, z teatralnego punktu widzenia nijaka), wicher, półmrok, jakieś półcienie. Mogłoby to być rzeczywiście dowcipne, gdyby zachować większy umiar, gdyby tych środków użyć z większą sprawnością, lekkością i pomysłowością. W sumie jednak zbyt jednostajne podpórki inscenizacyjne nie są ani zabawna, ani funkcjonalne, ani znaczące (że to niby taki współczesny drugi akt "Wesela" ze zjawami, z dyskusja o Polakach, o ich mentalności i psychice), wręcz natomiast przeszkadzają w odbiorze, szkodząc po ozęści samej komedii Abramowa. Na przykład: starcie dyrektora z sekretarzem rozgrywane stereotypowo jako walka toreadora z bykiem prowadź, do tego, że Karbot jawi się nam jako kabotyn i Wazem, a Byrczak jako ostatni zgrywus.

Można się w tej inscenizacji doszukiwać prób stworzenia związków między kilkoma pozycjami tego sezonu: "Derby", "Wesele" i "Ułani" (pewne nawet podobieństwo scenograficzne), ale nie sądzę, by to widza aż tak bardzo interesowało. I tak zresztą chętnie chyba na tę rzecz pójdzie. Szczerze zresztą namawiam. Idżcie państwo na komedię Abramowa, bo jest tego warta, bo naprawdę o coś istotnego w niej chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji