Holoubek wielki czy mały?
JUŻ sama stylizacja tego tytułu-pytania prowokuje do sprzeciwów. Negliżuje absurd sprawy, a przecież sprawa, której dotyczy, jest faktem. Jest faktem podniecony szmerek wśród cmokierów przy kawiarnianych stolikach. Jest faktem zainteresowanie publiczności która biegnie na "Hamleta" nie żeby poznać, nie, żeby porównać lecz żeby zobaczyć, jak On to niedobrze gra. Te "on" dużą literą nie jest czczą zabawką kaligraficzną jest cząstką rytuału narodowego: w Polsce Książę Windsor, nawet po abdykacji i mariażu z panią Simpson, pozostałby Edwardem VII. Tytuły bowiem przyznajemy dożywotnio, tyle, że piekielnie lubimy detronizować; są to jeszcze dwie cechy narodowe, które nas różnią od Anglików (myśl tę dedykuję autorowi "Londyniszcza"), a przykładu z nieszczęsnym Księciem Windsoru użyłem nie bez kozery, jako że przy wszystkich różnicach obie te detronizacje coś łączy: atmosfera towarzyskiego skandalu, w którym nikt dobrze nie wie, o co chodzi...18 tysięcy głosów przyznało Gustawowi Holoubkowi zaszczytną "Złotą Maskę" w roku telewizyjnym 1961, mimo że w roku tym telewidzowie mogli go zobaczyć w Papkinie, który był zaprzeczeniem Papkina Fredry i może nawet był zaprzeczeniem dobrego aktorstwa. Za rok 1962 Gustaw Holoubek z pewnością nie dostanie "Złotej Maski", chociaż w roku tym stworzył jedną z najbardziej interesujących kreacji w krótkiej historii naszej telewizji: Juliusza Cezara w "Idach marcowych" Thorntona Wildera. Ludzie, którzy uwierzyli prasie i przyznali telewizyjnego Oscara także za teatralnego Goetza, tym razem nie uwierzą prasie i nie nagrodzą telewizyjnego Cezara, dla słabości teatralnego Hamleta.
Zdaniem powyższym sygnalizuję złożoność problemu "opinia a prasa". Bo prasa o Hamlecie pisała ostro, lecz z poczuciem własnej winy, krytycznie, lecz wyszukując okoliczności łagodzące.
A choć bezpodstawność twierdzeń o wszechpotędze prasy jest oczywista dla każdego jako tako inteligentnego człowieka, a łatwa do wykazania, choćby na przykładzie bezskuteczności tak propagowanego ostatnio przez gazety hasła, jak "Chcesz być zawsze zdrowia wzorem, myj się rano i wieczorem" - rzecz wymaga jasnego stwierdzenia: recenzenci są niewinni. Do przeszłości należą czasy, kiedy w kontakcie sztuki aktorskiej z odbiorcą niezbędny był pośrednik, który za parę złotych wierszówki służył mądrą radą, albo plotkami ze sfer dobrze poinformowanych. Obecnie rzeczywista popularność aktora nie jest sumą całorocznych laurek z dwudziestu warszawskich periodyków. Jest sumą wrażeń, jakie zebrał widz stykając się z aktorem nie tylko w teatrze, lecz także w telewizji, kinie, radiu i na "Podwieczorkach przy mikrofonie". I dlatego dla większości widzów era Krafftówny liczyć się będzie od "Jak być kochaną", chociaż wcale nie gorzej pisano o niej już po "Iwonie, księżniczce Burgunda". I dlatego Perzanowska nigdy już nie będzie dla większości widzów niczym innym jak Matysiakową.
Popularność, stanowiąca sumę tak różnorodnych składników, narzuca bowiem aktorowi pewien obowiązkowy wzorzec do permanentnego odtwarzania. Próba samowolnego przekroczenia ustalonych wzorcem granic grozi katastrofą. Cybulski przyznał się, że kiedy zagrał raz rolę bez ciemnych okularów otrzymał dziesiątki listów protestacyjnych. Widok jego oczu drażnił tych samych może widzów, którzy dąsali się, gdy Holoubek w "Królu Edypie" oczy zakrył. Przykłady dostatecznie kontrastowe, by wykazały, że nie o oczy tu chodzi. O niechęć do niespodzianek.
A skoro już o "Edypie", wracajmy do Holoubka. Sofoklesowski spektakl w Teatrze Dramatycznym wzniecił pierwszą falę niepokojów wśród fanatycznych wielbicieli aktora. Ochłodli w pochwałach, krzywili się na zbędny - ich zdaniem - melodramatyzm scen finalnych. Bąkali, że zabrakło im oczu. Dziś można już powiedzieć z całą pewnością, że zabrakło czegoś innego: brakowało stylu (czy maniery?) prowadzenia dialogu, który to styl po "Trądzie w pałacu sprawiedliwości", po "Panu Bogu i diable" uznano powszechnie za intelektualny, adekwatny do..., współczesny i w ogóle bardzo śliczny. Potoczysta wartkość frazy, raptowne atakowanie point, pauza złączona ze spojrzeniem na widownię, jakby w niej szukającym odpowiedzi na wewnętrzne rozterki... Środki wyrazu, jakie zastosował aktor w pracy nad konkretną rolą i konkretną sztuką zostały uznane - primo: za objawienie, secundo: za obowiązkowe znaki rozpoznawcze aktora. "Król Edyp" wykazał mylność obu diagnoz. Holoubek nie myślał zasklepiać się w wynajętych mu łaskawie na wieczność komórkach. Ironiczny persyflaż dziewiętnastowiecznego aktorstwa, jaki zademonstrował w scenach, gdy z krwawiącymi oczodołami tarzał się na pałacowych schodach, graniczył z wirtuozerią. I mało kogo zadowolił. Bez oczu!!! I z emfatycznym zaśpiewem!!!
Kolejna premiera - "Płatonow" - była powrotem syna marnotrawnego.- Tylko na obrazach Rembrandta są to powroty radosne. I oto już krok do Hamleta. Skazany przez własnych entuzjastów na mityczną nowoczesność Holoubek znalazł, się w sytuacji bez wyjścia, za to ze ściśle sprecyzowaną lekturą. Skoro jego poprzednik na drodze ku nowoczesności, koszaliński Hamlet-Brejdygant czytał tomiki turpistów jemu pozostała już tylko obserwacja "Kobry". I tym razem serio: co może robić aktor, który zmuszony jest do sprzedawania stale tego samego zestawu intonacji, ruchów i spojrzeń?. Musi przerwać sławne "być albo nie być" po pierwszych dwóch słowach minutową pauzą, musi ciskać krzesłami przy równie sławnym "Niech z bólu ryczy ranny łoś!". Skoro gra się w tonacji ustalonej nie przez aktora, lecz przez widza, aktorowi pozostaje już tylko przekorna ekstrawagancja. "Chcieliście Polski, no to ją macie, skumbrie w tomacie, pstrąg"...
Gustaw Holoubek jest wielkim, wspaniałym aktorem. Dał tego kolejny dowód w pięknym rozegraniu sceny na cmentarzu. Tylko ten wspaniały aktor za wielu ma zwolenników...