Artykuły

Magia dla niewtajemniczonych

"Mistrz i Małgorzata" w reż. Grigorija Lifanowa w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

"Mistrz i Małgorzata" stanie się komercyjnym hitem, bo jest nim niemal każda adaptacja dzieła Bułhakowa. Spektakl Grigorija Lifanowa ma mocne sceny, ale jako całość zawodzi. To teatr skrojony pod gust fanów telenowel.

Pierwsze zaskoczenie czeka widzów przy wejściu. Do efektownie przez Teatr Polski wydanego programu dołączana jest kilkudziesięciostronicowa książeczka - "Apokryf o Piłacie z Pontu". Na scenie nie zobaczymy Jeszui, Mateusza Lewity, Piłata. Rosyjski reżyser ogranicza swą opowieść do wątku moskiewskiego. Nie dowiemy się zatem, dlaczego Woland wspomina o piątym prokuratorze Judei, czemu to właśnie on jest bohaterem powieści mistrza, sprawcą szaleństwa jego i Iwana Bezdomnego. To prawda, i bez historii Piłata przedstawienie w Polskim trwa cztery godziny, realizatorzy mogli więc bać się, że narażą publiczność na zbyt dotkliwą próbę.

Pamiętam jednak legendarne przedstawienie Macieja Englerta z warszawskiego Teatru Współczesnego. Trwało tyle samo, a udało się w nim zmieścić wszystko, co w "Mistrzu i Małgorzacie" najważniejsze. Tego rodzaju skrótów nie dokonuje się bezkarnie. Cierpi na tym logika opowieści. Tym bardziej że i w innych fragmentach widowiska Lifanow traktuje ją nad wyraz swobodnie. W pierwszych sekwencjach wprowadza na scenę pełniącego funkcję narratora Autora (Sylwester Woroniecki), który odczytuje fragmenty dzieła Bułhakowa, dając początek kolejnym partiom spektaklu. Potem jednak porzuca ten pomysł i przypomina sobie o Autorze po kilkudziesięciu minutach przedstawienia. W efekcie mamy zbiór luźno ze sobą powiązanych poprzez powtarzające się postaci scen, nie mamy za to pełnoprawnej inscenizacji. Oglądamy przygody Wolanda i jego świty w Moskwie, jednak sprowadzają się one wyłącznie do groteskowych obserwacji, bez point i wniosków. Trudno odnaleźć w tym historiozofię Bułhakowa, rzadko udaje się oddać jego czarny humor. O metafizyce zaś w ogóle można zapomnieć. Nie znaczy to, że poznański "Mistrz i Małgorzata" to całkowite fiasko. Opowieść toczy się wartko, aktorzy grają przyzwoicie, choć nie czerpią ze swych ról tyle, ile mogą.

Woland Piotra B. Dąbrowskiego wygląda świetnie, ale w spektaklu jest tylko zblazowanym dandysem. Korowiow Sebastiana Cybulskiego spełnia się w klaunadach. Behemot i Asasello ledwie przemazują się przez scenę. Jako jedyna w tym towarzystwie wzrusza Magdalena Planeta jako Hella. Przez dużą część spektaklu obnosi nagi biust, ale nie ma w tym chęci szokowania. Jest dramat odrzuconej kobiety, niepogodzonej z tym, że inna zajęła jej miejsce u boku ukochanego. Relację tytułowych bohaterów (Michał Kaleta i Aleksandra Bednarz) reżyser sprowadza do erotycznego przyciągania. Widzowie na tym zyskują, w końcu Bednarz to piękna dziewczyna. Jednak odpowiedzi, co Małgorzata dostrzegła w ukochanym, nie znajdziemy. A w wieczną miłość tej pary przyjdzie nam uwierzyć na słowo.

Mam podejrzenie, że inscenizacja Lifanowa została zaprojektowana na komercyjny przebój i prawdopodobnie swe zadanie spełni. Publiczność ochoczo kupuje bilety, za swe pieniądze oczekując godziwej rozrywki. A skoro w spektaklu tyle się dzieje, zapewne będzie zadowolona. Tyle tylko, że to Michaił Bułhakow, a nie najbardziej wyrafinowana nawet farsa. Jeśli więc ktoś przed wizytą w Teatrze Polskim przeczyta książkę, siłą rzeczy poczuje się rozczarowany. Gdy zajrzy do "Mistrza i Małgorzaty" po spektaklu, też zrozumie, że Lifanow opowiedział mu całkiem inną historię. Owszem, są w niej postaci z Bułhakowa, ale z "Mistrzem i Małgorzatą" niewiele ma to wspólnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji