Artykuły

Między cyrkiem a filozofią

Szczere uznanie należy się Teatrowi Współczesnemu za odwagą wystawienia sztuki Samuela Becketta "Czekając na Godota". Za odwagę i ryzyko. Czy zdobędzie ona powodzenie u polskiej publiczności nie oswojonej z tak niezwykłą u nas formą teatralną? Jednakże trzeba wreszcie i nam pokazać co się dzieje w współczesnym teatrze światowym. Sztuka Becketta należy nie tylko do najgłośniejszych ale - jak sądzę - do najwybitniejszych, najoryginalniejszych zjawisk w tym teatrze. Obeszła ona sceny całej zachodniej Europy i Ameryki. Do nas przychodzi spóźniona, kiedy znalazła się już niemal wśród klasyki tzw. awangardy teatralnej, ale dobrze że w ogóle przychodzi.

Szkoda natomiast, że teatr tym razem pozbawił program wszelkich informacji i komentarzy, które właśnie w tym wypadku przydałyby się dla wprowadzenia w sztukę i pomożenia w jej zrozumienia tym widzom, którym ona być może wyda się zaskakująca.

Kim jest autor? Z pochodzenia Irlandczyk (ma dziś 5O lat), osiadł we Francji i został Francuzem, a właściwie paryżaninem, bo można w pewnym sensie powiedzieć, że taka narodowość też istnieje. Po wojnie wydał dwie powieści dobrze ocenione przez krytykę, ale dopiero sztuka "Czekając na Godota" w r. 1952 uczyniła go głośnym budząc równie wiele entuzjazmu co i sprzeciwów. Sztuką tą Beckett stanął w rzędzie francuskiej awangardy teatralnej, szukającej swych dróg twórczości dramatycznej. Od swych wangardowych towarzyszy jak Ionesco (z pochodzenia Rumun) czy Adamov (z pochodzenia Rosjanin) jest bardziej "normalny", bliższy dawnym formom teatralnym, pozbawiony surrealistycznych przeskoków, rozbijania świadomości i poetyki opartej na absurdzie. Ale jest oryginalny i w wyrazie artystycznym do głębi przejmujący.

"Czekając na Godota" - to dziwna sztuka. Właściwie sztuka bez tematu w tradycyjnym sensie tego słowa. Nic się tu nie dzieje. Dwóch włóczęgów przez dwa dość długie akty czeka na Godota, który nigdy nie przyjdzie i na którego ciągle czeka się daremnie. To właściwie wszystko. Ale to czekanie jest pełne napięcia dramatycznego. I jest jakąś wielką metaforą życia ludzkiego, jego sensu czy raczej bezsensu, jego beznadziejności. Kim jest Godot? Nie wiadomo. To nieważne. Zresztą w ogóle nie istnieje. To coś, co by mogło nadać sens życiu, uczynić go lepszym i piękniejszym, coś za czym się tęskni nadaremnie. Można sobie pod to podłożyć różne pojęcia.

I tak jest w całej szttuce. Nie ma tu symboli czy alegorii, które by można i trzeba było jednoznacznie tłumaczyć. Nad wszystkim unosi się jakaś inna warstwa znaczeniowa, jakaś atmosfera, która stanowi istotną treść sztuki. I która budzi niepokój, przerażenie istnienia. Życie jako koszmar - beznadziejność, bezsilność czynów i myśli, przeraźliwa nuda, brutalna wulgarność, straszliwe okrucieństwo, nędza ludzka w znaczeniu materialnym i moralnym.

"Godot" zrodził się w oparach egzystancjalizmu. Jest to utwór niezmiernie charaktery styczny dla pierwszych lat powojenych i dla ówczesnej myśli na Zachodzie. Jego pesymistyczna, przygnębiająca filozofia może budzić w nas zdecydowany sprzeciw, może wydać się nawet trująca. Ale siiła z jaką wyraża ją sztuka Becketta działa wstrząsająco, pobudza do myślenia nad skołatanym losem ludzkim, stanowi świadectwo przejmujących zmagań myśli i uczuć.

Jeśli idzie o formę, "Godota" można by nazwać wielkim skeczem filozoficznym. Cyrk łączy się tu z metafizyką, błazeństwo z gorzkim zamyśleniem, surowa brutalność z poezją, śmiech z poczuciem grozy, puste igraszki słowne ze spięciami dowcipu, absurd z prawdą i autentyzmem. W tej swoistej "komedii ludzkiej" co chwila przechodzi się od groteski do grozy i raź po raz wraca jakby refren pytanie i odpowiedź: "Co robimy? - Czekamy? Na co czekamy? - Na Godota. - Aha, prawda". Nie ma ocalenia od życia, nie ma ocalenia od czekania.

To ustawiczne przechodzenie od groteski do grozy może nie dość silnie podkreśla przedstawienie w Teatrze Współczesnym - zwłaszcza w akcie pierwszym w którym nastrój jest zbyt jednolity i jednostajny. Ale zresztą jest to przedstawienie bardzo dobre, niewiele ustępując paryskiej prapremierze. Reżyseria JERZEGO KRECZMARA poza wspomnianym wyżej zastrzeżeniem - oddała wlaściwy ton utworu, jego atmosferę, jego niepokój, jego przytłaczający pesymizm.

Spośród czterech występujących w tej sztuce aktorów dwie kreacje trzeba uznać za wręcz znakomite. To TADEUSZ FIJEWSKI jako jeden z włóczęgów Gogo, kapitalny w groteskowym błazeństwie i dyskretnym, trochę chanlinowskim przechodzeniu do chwil smutku oraz ADAM MULARCZYK jako potwornie gnębiony służący Lucky. Jego straszliwy taniec i wstrząsająca scena myślenia na rozkaz ni długo pozostają w pamięci. Ale i inni za demonstrowali wysoki poziom gry aktorskiej: JÓZEF KONDRAT był drugim, bardziej filozofującym włóczęgą Gigi, a JAN KOECHER okrutnym panem Pozzo. Warto też podkreślić dobrą grę bezimiennego chłopca. Dekoracje i kostiumy WŁADYSŁAWA DASZEWSKIEGO trafnie dostosowały się do treści.

Niesposób też nie wymienić wyjątkowo świetnego przekładu JULIANA ROGOZIŃSKIEGO. Jest chyba lepszy od oryginału. Francuzi bowiem sarkali trochę na pewne chropowatości stylu Irlandczyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji