Artykuły

"Beniowski" w Warszawie

ZYGMUNT KRASIŃSKI tak oceniał największy walor twór­czości swego przyjaciela i anta­gonisty: "Potęga Słowackiego naj­bardziej w stylu zawarta. Styl jest najogólniejszą formą każdego utwo­ru sztuki; nim jak przędzę i z nie­go, jak z materiału, snuje pasmo swoje poeta"... Te słowa, przerzuco­ne przez całe epoki, wyjaśniają, dlaczego tak skwapliwie powraca do Słowackiego współczesny twórca teatru, który twierdzi, że myślenie formą jest atrybutem tego teatru.

Powiedziano, że pisząc "Beniow­skiego" układał Słowacki poemat o sobie i o dawnej Polsce. Hanuszkie­wicz podjął to i poszerzył, pozosta­jąc jednocześnie wierny zawartej w tym utworze bolesnej, ale i pełnej fascynacji ocenie polskiej przeszłoś­ci szlacheckiej, a także towarzysząc zmaganiom się wrażliwej osobowoś­ci artysty z naporem zdarzeń prawdziwych. Przestrzegał więc reżyser konsekwentnie owej dwupłaszczyznowości tematycznej przedstawienia, wyznaczonego przez dwa nurty wy­rażające się w indywidualizmie i ra­dykalizmie społecznym Słowackiego. Tworzy zarazem Hanuszkiewicz opowieść o Słowackim-wizjonerze i Słowackim "zdumiewającym racjonaliście", jeśli mamy się posłużyć określeniem prof. Wyki. Pojawia się w tym przedstawieniu sam poeta rozpisany na postacie (Juliusz S.: Tadeusz Borowski, Wojciech Brzozowicz, Ryszard Nadrowski, Karol Stępkowski, Andrzej Zaorski) opisujący i demonstrujący (jesteśmy przecież w teatrze) swoje ubiory, zajęcia, znajomości, przygody, także tę ostateczną - spotkanie ze śmier­cią. Tym razem jednak słowami Norwida, którego Henryk Machalica wprowadza z poprzedniego spektaktaklu. Słowacki rozmieniony na kilka postaci, staje się bardziej codzienny, zbliżony nam przez listy, mówi spokojniej, bardziej dojrzale, niż sło­wami młodego Beniowskiego. Jest to Słowacki mówiący o sobie, a nie o sprawach publicznych. Namiętności są ściszone, barwy przygasły, cienie stały się spokojniejsze.

Wyszedł więc realizator poza ramy tekstu "Beniowskiego", ale zadzi­wiająco potraktował partie utworu najbardziej publicystyczne. Co po­zostało z wielkiej rozprawy z kry­tykami, z ogromu walk, jakie stoczył o prawo i perspektywę swoich racji twórczych Słowacki? W krytykę uderza Hanuszkiewicz tylko raz: dosadnie, ironicznie, ostro, budząc uciechę widowni premierowej, ale przecież nie jest to epizod najważ­niejszy.

Na planie wizji Słowackiego poja­wia się wielki epos Polski XVIII i XIX-wiecznej, widzianej wielobarw­nie. Reprezentują ją: Ksiądz Marek, żołnierz-wizjoner, moralista i zdraj­ca , Dzieduszycki, którego przebite sztyletem ręce zakrwawiły stół u Starosty. Szczególnie Mariusz Dmo­chowski zdołał wzbogacić swoją po­stać Księdza Marka wzruszeniem, które sugeruje wrażliwość i tragicz­ną mądrość. Hanuszkiewicz, grając postać nienazwaną, a więc - ani­matora spektaklu - a więc - sa­mego siebie, wprowadza na scenę sznur postaci. Hamuje i ucisza temperament młodego, rozigranego, lek­komyślnego wilczka - Beniowskiego (Olbrychski), wyrozumiale patro­nuje jego egzaltowanym amorom z Anielą (Joanna Sobieska), skrywają­cą pod pozorami egzaltacji i uroczej infantylności dość trzeźwe spojrze­nie na sytuację swego ukochanego.

Wieńcem zwiewnych Muz otacza młodą parę. Drwi z groźnego papy - Starosty, ironizuje z naiwnych wyobrażeń o wojence, na której ha­sają kandydaci na bohaterów w rytm igraszek Lajkonika. Pokpiwa z naszych talentów dyplomatycznych, uosobionych przez Gustawa Lutkiewicza w roli radziwiłłowskiego posła do Kirym Giraja (Aleksander Dzwonkowski). Rozlicza się już spo­za sceny z powracającego uporczy­wie, w każdym pokoleniu, stosunku do wojny i walki, jako do wielkiej przygody młodości, odwracającej uwagę od współczesności, traktowa­nej nie jako doświadczenie narodu, ale osobiste przeżycie, które najchęt­niej wspomina się przy szklance. Losy Maurycego nie mogą obraza­mi wypełnić sceny, na którą wkra­czają losy narodu. Dlatego to naj­bardziej publicystyczne, ale i najsil­niej zabarwione wielką przygodą Polaków dzieło Słowackiego zinkrustowane zostało przez Hanusz­kiewicza fragmentami z "Poemów Piasta Dantyszka o piekle", ,,Marii Stuart", "Księdza Marka", "Króla Ducha" no i "Listów" Słowackiego do matki.

Te adaptacje wtapia reżyser w bogaty. ale niesprzeczny tok scen, z niezwykła łatwością i logiką w przechodzeniu od tekstu do tekstu, od nastroju do nastroju, od przeżyć indywidualnych i doznań osobistych poety do spraw ogólnonarodowych, od patriotycznego, czystego patosu do bolesnej drwiny, od dystansu wobec niemal ilustracyjnie potrakto­wanych zdarzeń, do utożsamiania lo­su postaci z losem autora. A posta­cie te wyłaniają się z różnych kon­wencji, towarzyszą reżyserskim przy­miarkom, wytrzymują świadomie podkreślaną teatralność. I znów po­jawiają się znane z innych przedstawień Hanuszkiewicza rekwizyty, nieobce jednak w tej rozległej, prawdziwie podolskiej przestrzeni, otwartej światłu i barwom, przywołujące bohaterów z otchłani. Zmie­niają one kolor horyzontu, towarzy­szą tym razem dyskretnej, ale prze­cież obecnej i współtworzącej spek­takl muzyce Andrzeja Kurylewicza.

Tak tedy przedstawienie "Beniow­skiego", żyjąc formą i zdobywając widza poprzez formę, wprowadza w dyskusję o historycznych, ale zara­zem żywotnych racjach i postawach narodu. Ukazuje czerep rubaszny Polski szlacheckiej i jednocześnie tragizm tej warstwy społecznej, która podtrzymywała trwanie naro­du. Przywołuje świadomość ludu tu niemal nieobecnego, wywoływa­nego przez poetę z tej nieobecności i przedstawia wielobarwność pol­skiej religijności, jej skłonności do powierzchownie mistycznych uniesień, ale zarazem i jej konkretność w sprowadzaniu Bożego współczu­cia do nizin ludzkiej nędzy. Podno­si godność umęczonego narodu do rangi podmiotu historycznych osą­dów. Sprawa polska decyduje się w kategoriach sprawiedliwości wiecz­nej, przywołanej jednak przez ludzi: Księdza Marka, szarą biedotę, odar­tych z husarskiego blasku konfederatów... Dlatego dwie Marie: Matka Boska Sanocka (Maria Seroczyńska) i Matka Boska Poczajowska (Zofia Kucówna) tak prosto i naturalnie odrzucają pancerze swoich odświęt­nych strojów i w szarej, do śmiertelnej koszuli podobnej sukni, idą między ludzi krwawiących i umie­rających, aby wmieszać się w tłum tragiczny wejść w historię narodu.

Dzieło sceniczne Hanuszkiewicza jako całość - a więc i "Beniowski", wprowadzony przez niego na scenę (po krakowskim Teatrze Rapsodycz­nym), nie jest zjawiskiem artystycz­nym zamkniętym i dającym się z "pierwszym czytaniem" przejrzeć do końca. W scenie końcowej znów zgrzyta teatralna machina i na mostku w otoczeniu reflektorów i dorod­nych aniołów zjeżdża sam Święty Piotr, by udręczonym i zachwyco­nym tłumom zrzucić cudowny list, pismo, którego treści nie znamy, ale wiemy, że wszystko wyjaśni, roz­wiąże bez nudy codziennego trudu, bez krwawych niebezpieczeństw. Nieodparta, nieprzezwyciężona przez wieki ludzka skłonność do złudzeń jest przywilejem teatru. Złudzenia pozostają na scenie, gasną na sali opustoszałej już i ciemnej, a tro­chę oszołomiony widz wynosząc pa­mięć barw, scen. postaci, smak wzruszenia - najtrwalej zachowa prawdę o tym, że "biada temu, kto daje ojczyźnie pół duszy". I to jest prawdziwy sukces przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji