Balladyna w potrzasku ironii
Motto:
"Pochlebiasz, mój łysy,
I królom, i poetom...
Idź precz
za kulisy".
(Juliusz Słowacki)
Być może, ze jeszcze kilka lat temu inscenizacja "Balladyny" w tym kształcie, który zaproponował Adam Hanuszkiewicz, wznieciłaby święte oburzenie strażników klasyki. Broniliby wówczas strażnicy muzealnych marmurów Słowackiego przed... Słowackim. Dzisiaj "Balladyna" wystawiona przy pomocy nieoczekiwanych środków elektryzuje, co prawda, publiczność, ale Rejtanami latoś nie obrodziło. Jedynie Maria Janion na łamach "Życia Literackiego" wystąpiła w obronie tragizmu Balladyny, dowodząc, że postać kobiety-królowej to kreacja tragiczna i polemizując z koncepcją przedstawiania osób fantastycznych przez Adama Hanuszkiewicza. Maria Janion, zgłaszając swoje uwagi krytyczne pod adresem spektaklu, nie czyni wszakże tego z zaślepieniem i docenia walory inscenizacji.
Nie zamierzam rozstrzygać, kto ma rację. Maria Janion czy Adam Hanuszkiewicz. Sądzę, że tekst Słowackiego dostarcza argumentów obu stronom. Sukces Hanuszkiewicza polega jednak właśnie na tym, że oparł się celebracyjnej tradycji, ukazując "Balladynę" po raz pierwszy jako dzieło ironisty, kpiarza, poety o nieokiełznanej wyobraźni. Odczytał "Balladynę", jak słusznie odnotował Stefan Treugutt, od końca - poprzez nie grywany zazwyczaj "Epilog". Potraktowanie "Epilogu" jako klucza spowodowało odmienne w stosunku do przyzwyczajeń ujęcie tragedii.
"Epilog" przeszkadzał interpretatorom. Wszak dopełniła się czara występku, ludowej koncepcji winy i kary stało się zadość, Balladyna trupem padła, a tu na scenę wkracza dziejopis Wawel i komentuje wydarzenia na opak, buduje mit Balladyny-królowej o salomonowym umyśle. Kara poniesiona przez Balladynę, wymierzona przez siły mistyczne, staje się dwuznaczna. Cóż "historia jest niewdzięczną dla pomysłów szczytnych" - powiedziałby Cyprian Norwid.
Goplana, Skierka i Chochlik jeżdżą na motocyklach. O tym mówiło się głośno w Warszawie jeszcze przed premierą. Maria Janion uważa, że komiksowy charakter tych postaci pozbawia ich wymiaru poetyckiego. Uważam, że Goplana w towarzystwie swych przybocznych mogłaby się pojawić nawet (gdyby tylko technicznie było to możliwe) na latających talerzach. Hanuszkiewicz dokonał jedynie prostego w istocie zabiegu. Postaci fantastyczne zrodzone w epoce romantyzmu przeniósł w świat fantastyki drugiej połowy XX wieku. Dzisiaj duchami się już nikt nie przejmuje. Przeżyły swój złoty wiek i wegetują w komiksie. Diabły i siły nieczyste anno domini 1974 są tylko groteskowe.
Juliusz Słowacki w liście dedykacyjnym do Zygmunta Krasińskiego, poprzedzającym "Balladynę", tak napisał:
"Wychodzi na świat Balladyna z antycznym uśmiechem na twarzy, obdarzona wewnętrzną siłą urągania się z tłumu ludzkiego i z ładu, jakim się wszystko dzieje na świecie, z nieprzewidzianych owoców, które wydają drzewa ręką ludzi szczepione (...) niechaj tysiące anachronizmów przerazi śpiących w grobie historyków i kronikarzy (...)". I jakże można w tym kontekście grać "Balladynę" na serio! Dobrze o tym wie Hanuszkiewicz. Czy to oznacza, że inscenizator rezygnuje z wszelkich akcentów patosu? Czy tragizm niknie pod powłoką trywialności? Przeciwnie. Świadczy o tym choćby epizod piękny i symboliczny w swym tragizmie: oto nastał czas konfrontacji Kirkora i Kostryna; na scenie pojawiają się dziecinne zabawki: zdalnie sterowane czołgi, różnokolorowe baraki. W przytłumionym świetle wirują jednostajnie bąki, z czołgowych armat wykwitają niewielkie obłoki dymu. Czołgi zamierają w bezruchu. Sznur kobiet w czerni zbiera do koszyków zabawki. Scena pustoszeje. Mężczyźni zostawili swoje zabawki. Kobiety zostały same. Pobrzmiewają w taj scenie echa amerykańskiego zespołu "Bread and Puppet". Oto jak teatr Hanuszkiewicza czerpie swoje siły witalne z tradycji i nowoczesności zarazem.