Artykuły

"Kordian przełamał się na szczycie Mont Blanc"

Podstawę inscenizacji klasycznych dramatów stanowi zawsze u Hanuszkiewicz przekonanie, że dawny utwór trzeba pokazać tak, jakby był napisany współcześnie i że służą temu reżyserskie pomysły. Dlatego jego współczesny Kordian, ubrany i uczesany jak dandys z pierwszej połowy XIX wieku, czyli tak samo, jak któryś z Beatlesów albo Czerwono-Czarny Polanin, czy Niemen, śpiewa pod akompaniament kwartetu Kurylewicza trzymając w ręku mikrofon. Grający tego Kordiana Nardelli nosi też druciane okularki Olbrychskiego i jest sfrustrowany. To bardzo piękny pomysł. Współczesny Kordianek wątły jak Słowacki, chorowity niczym Orcio, muzykalny i inteligentny włóczy się po Europie, wożąc ze sobą rozczarowanie. Nie umie odnaleźć się w świecie, gdzie trzeba płacić nawet za krzesło w parku. W rezultacie płaci za to krzesło podwójnie, i potem nie umie zachować się jak prawdziwy playboy. Zresztą na orgie z Violettą nie dość pieniędzy - albo tatuś za słabo go wyposażył, albo jest stypendystą. Wspina się więc na drabinę i postanawia, po rozmowie z Hanuszkiewiczem, powrócić do Polski.

Drabina to Mont Blanc. A Hanuszkiewicz? Spełnia on obok chorowitego Kordiana, rolę bardzo szczególną. W programie określają ją tylko trzy gwiazdki. Naprawdę Hanuszkiewicz gra kolejno kawałki różnych postaci: Chmury, Doktora i mądrych diabłów. Ma w tym przedstawieniu funkcję Mentora, różną od funkcji samego siebie, czyli Reżysera w "Rzeczy listopadowej", ale chyba ważniejszą. Na Mont Blanc Mentor przełamuje Kordiana. I przełamuje całe przedstawienie. Dowcipny i ironiczny pomysł zamiany tragedii w musical zawisa w próżni, a znakomity kwartet jazzowy niepewnie, bez pełnej świadomości własnej roli snuje się po scenie. Zostaje tylko drabina.

Okazuje się, że Hanuszkiewicz porzuca pomysł zagrania "Kordiana" jako sztuki współczesnej. Zatrzymuje się i postanawia zagrać go jako sztukę historyczną, tylko współcześnie odczytaną. Od tego momentu zaczynają się niekonsekwencje i niejasności jego przedstawienia. Uzasadnieniu historycznej interpretacji może posłużyć artykuł Wiesława Górnickiego zamieszczony w programie. Górnicki próbuje odczytać tragedię Słowackiego oczami plebejusza i z niepokojem zapytuje o status społeczny Kordiana, a przede wszystkim o rolę ludu w tragedii. Nic w tym nowego. Przecież nie tylko Kordian, ale i kreowany przez Kruczkowskiego na jego antagonistę Deczyński są obecnie postaciami-symbolami, bytującymi nie tylko w literaturze, ale i w narodowej świadomości. Zarówno też tragedia Słowackiego, jak i powieść Kruczkowskiego należą do obowiązkowej lektury szkolnej. Gdyby jednak iść konsekwentnie śladem takiego rozumowania, trzeba by wyłącznie grać, nie "Kordiana", ale "Kordiana i Chama". To byłby nonsens. Oczywiście pytanie, czy warto w ogóle grać "Kordiana", jest czysto retoryczne. Warto natomiast zapytać czy trzeba go interpretować wyłącznie poprzez pryzmat powieści Kruczkowskiego lub jej dokumentalnego pierwowzoru. Na pewno pamiętnik Deczyńskiego stanowi znakomity i ironiczny zarazem komentarz do "Kordiana", który nie jest dla współczesnych Polaków tylko patriotycznym obrazkiem. Tym niemniej, wystawiając "Kordiana" w roku 1970 musimy popatrzeć na tę sztukę i na jej tytułowego bohatera nieco inaczej niż Kruczkowski. Kiedy został napisany "Kordian i Cham", w Polsce nie było jeszcze reformy rolnej. Z perspektywy, nie tylko reformy rolnej, ale i dużo dalej idących przemian społecznych, trzeba zobaczyć tę romantyczną postać bohatera narodowego w dużo szerszym kontekście historycznym. Głupio byłoby wyrzucać Słowackiemu, że uczynił swoim bohaterem romantycznego dandysa, który trwoni za granicą majątek zdobywany przez wyzysk pańszczyźnianych chłopów. Śmiesznie jest winić go za to, że nie uczynił Kordiana prawdziwym rewolucjonistą. Po prostu przecież Słowacki pisząc swoją tragedię był aktualnie i realnie myślącym pisarzem politycznym, a nie marzycielem. Nie warto jeszcze raz, z okazji "Kordiana" powracać do przedszkola historii, do sporów, które toczyły się po wydrukowaniu książki Kruczkowskiego. Za to trzeba na pewno za Górnickim zastanowić się, jak dzisiaj patrzą w teatrze na "Kordiana" potomkowie Deczyńskich, którzy odrabiali pańszczyzną i służyli w liniowej piechocie, ci, których pradziadowie chodzili do szkoły podchorążych, wyzyskiwali tamtych, a sami uważali siebie często za "rewolucjonistów". Nie komentarz do historii, który dobrze znamy, dziś nas przy "Kordianie" obchodzi, ale wybór z niej stosunek do tradycji, jaki może być zaprezentowany na scenie.

"Kordian" jest wciąż na pewno tragicznym i gorzkim prologiem do jednego z nieudanych powstań. Jest też, przede wszystkim, rozpisanym przez Słowackiego w tragedię sporem o moralność w historii. Sporem o istnienie narodu, który w swej klęsce uparcie dopatrywał się kary za grzechy. Szerokość perspektywy i drażniąca dociekliwość pytań, jakie stawia ten "Hamlet Powstania Listopadowego", stanowi o jego wielkości. O jego znaczeniu wybiegającym poza epokę, w której został napisany, i ponad doraźną aktualność pamfletu politycznego, którego w "Kordianie" tak wiele.

Trudno jest pokazać współczesnego i historycznego zarazem "Kordiana". Hanuszkiewicz już w pierwszej części spektaklu dal świetną scenę u Papieża. Zramolały, zrzędzący Dzwonkowski siedzi tam pośrodku przytłoczony złotą tiarą i ogromnym pastorałem i namawia Polaków aby słuchali cara. Jest w tej scenie i w tej epizodycznej, ale najlepszej w całym przedstawieniu roli niemal pełne studium na temat ugody, Świętego Przymierza i bigoterii, które były jednym z kagańców nałożonych niesfornym mieszkańcom nadwiślańskiego kraju. Potem, nie wiadomo już po co, Hanuszkiewicz sprowadził tegoż Papieża na koronację cara do Warszawy. Jakby młotkiem rąbnął w misternie przedtem wbitą szpilkę. I za chwilę znowu zmarnował własny świetny pomysł. W zakończeniu sceny koronacji zebrani śpiewają chórem, nie "Te Deum", jak w tekście, tylko "Boże coś Polskę", śpiewają, ale z zakończeniem patriotycznym, a nie z takim, jakie napisał wówczas na rządowe zamówienie Feliński. Jak zawsze każdemu Polakowi ciarki chodzą po plecach od tej pieśni, ale inscenizator nie umie tutaj dorównać Słowackiemu, który niedarmo - złośliwie kazał zacząć następną scenę - od "God Save the King". Tamten, przy największym uniesieniu potrafił zdobyć się na mądry dystans i ironię. Ten jest tylko patetyczny.

Kordian po przełamaniu na Mont Blanc, pojawia się na scenie Teatru Powszechnego, ubrany w mundur podchorążego. Ale jest nadal, jak dawniej, chorowity i słaby. Tak słaby, że nie chce się wierzyć w jego skok przez bagnety. Nie może też on już do końca odczepić się od drabiny. Dźwigając tę drabinę na głowie, idzie zamordować Cara, a Strach i Imaginacja świecą mu latarkami w oczy. Dlaczego idzie do cara z drabiną? Zaraz potem zresztą trafia do szpitala wariatów. Tam odwiedza go Hanuszkiewicz:

KORDIAN

Ktoś ty jest? Brat mój? krewny?

HANUSZKIEWICZ

Jestem zapaleńcem.

KORDIAN

Musiałeś się więc chyba urodzić dziś rano?

Wszyscy dotąd mówili, żem jeden na świecie.

HANUSZKIEWICZ

Ciebie znali, mnie jeszcze nie poznano,

Siedziałem sobie cicho zamknięty w sztylecie.

KORDIAN

Daj mi pić... mam gorączką... słów twych nie rozumiem.

HANUSZKIEWICZ

Natęż uwagę... jasno tłumaczyć się umiem.

Nieprawda. Nic się tu jasno nic tłumaczy. Całe przedstawienie jest niejasne, zagmatwane, gubią się tam raz po raz, zacierane jak napis na tablicy, dobre pomysły. Nieszczęsna drabina tkwi w nim jak zakalec. A słabowity przestraszony Kordian błąka się pomiędzy muzyką Kurylewicza i mądrym, wspaniałym wierszem Słowackiego pięknie mówionym przez Mentora. Nie wiadomo dlaczego żołnierze, którzy niedługo potem mieli bić się pod Iganiami i Grochowem, zamienieni zostali w rząd kukieł, które porusza wariat. Dlaczego najmocniejszą po Mentorze postacią jest "trzeźwo myślący", ale reakcyjny i arcylojalny Prezes? Dlaczego carowi dodano żonę? I po co zjawia się on na zebraniu spiskowych?

Hanuszkiewicz poprzestawiał, porozcinał, poprzemieniał "Kordiana". Na scenie gonią za sobą piękne i złe fragmenty, dobre l złe pomysły, odprawia się misterium jakiejś sekcji, jakiegoś przygotowania do budowy, z którego jednak do końca nie powstaje nowa, wyraźnie określona i tłumacząca się teatralnym językiem konstrukcja. Można o tym spektaklu mówić bardzo różnie. Można kpić, można oburzać się na szarganie klasyki, można z cielęcym zachwytem sławić nowatorstwo inscenizacyjne. Można przedwcześnie zrobić gwiazdora z Nardellego. Mnie to widowisko i śmieszy, i denerwuje, i cieszy. Zmusza do powrotu do "Kordiana", do polemiki i złośliwości, i muszę je też pochwalić. Bo jest z tym wszystkim, spośród ogółu przedstawień tego sezonu, najciekawsze. Widać, że Hanuszkiewiczowi o coś chodzi, że nie chce zagrać po prostu "sztuki Słowackiego", tylko, że waha się i boi, jak sam Kordian. Daleki jest na szczęście od anachronicznie "socjologicznej" interpelacji, ale także i od narodowej malowanki. Tak samo, jak kiedyś w "Wyzwoleniu", pamięta o tylekroć cytowanym wierszu Słowackiego: "Szli krzycząc: "Polska! Polska!"... Niestety nie zdobył się na to, żeby do końca, jasno i konsekwentnie pokazać w swoim współczesnym Kordianie tego, który umiałby odpowiedzieć na pytanie: "Jaka?". Może dlatego, że w ogóle trudno jest wciąż pokazywać "Kordiana" swoim współczesnym, a także dzieciom, które uczą się o nim wypisują w zeszytach szkolnych, że "Kordian przełamał się na szczycie Mont Blanc", a "Słowacki był wątły, bo odziedziczył po ojcu płuca". Znaleźć przecież można w tej sztuce tak wiele różnych nieraz przeciwstawnych sądów na temat polskiej historii, że pomieszać się mogą one nie tylko dzieciom. A może właśnie dzieci mają rację mówiąc po prostu, że Słowacki był słaby, a Kordian przełamał się na szczycie?

[Data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji