Mędrca szkiełko i oko
Sensacja wybuchła na długo przed premierą, gdy po Warszawie gruchnęło, że Adam Hanuszkiewicz sprowadził do Teatru Narodowego trzy motocykle japońskiej firmy Honda i że na owych pojazdach jeździć się będzie po scenie i widowni. "Balladyna" i Honda? To wyglądało na grubą prowokację. Pamiętano jeszcze niewinną a nieszczęsną drabinę jako Mont Blanc w "Kordianie". Potem w kręgach wtajemniczonych teatromanów mówiono ze zgrozą o japońskich zabawkach zdalnie sterowanych, świecących i strzelających kapiszonami. Lokalną sensacją o równie skandalizującym posmaku były wagary jednej z klas licealnych warszawskiej szkoły, która to klasa urwała się solidarnie z zajęć, aby obejrzeć ranną próbę "Balladyny".
Wydaje się, że Adam Hanuszkiewicz odczuwał rownież niepokój. Świadczy o tym przedpremierowe wystąpienie w Kronice Filmowej, gdzie reżyserowi w sukurs przybył sam Juliusz Słowacki, świadczy o tym bogaty w teksty program teatralny. Przywołanie "Zielonej Gęsi", Gombrowicza i "Postępowca" Mrożka wskazywało trop konwencji i było zarazem jakąś asekuracją.
Po premierze "Balladyny" okazało się, że protestów nie będzie. W prasie codziennej raczej zachwyt z elementami entuzjazmu - jak w recenzji Andrzeja Hausbrandta lub bardziej powściągliwej Augusta Grodzickiego. W "Kulturze" - pean Stefana Treugutta. (Piszę te słowa przed ewentualnym ukazaniem się materiału krytycznego w "Życiu Literackim", które - mam nadzieję - podtrzyma tradycje dbania o szacunek dla świętości.) Odbyła się również publiczna dyskusja po spektaklu w gronie polonistów ze szkół warszawskich i przebiegła bez jednego głosu autentycznie zaangażowanego protestu. Młodzież natomiast szaleje z radości, ma nareszcie swój teatr ogromny.
Przygotowany do dania odporu spodziewanej fali krytyki i grożącego potępienia Adama Hanuszkiewicza - poczułem się nieswojo. Obawiam się, że inscenizator "Balladyny" mógł odczuć pewien niepokój. Zbyt to łatwy sukces, aby nad jego źródłem przejść do porządku dziennego jako nad czymś oczywistym. Można bowiem dojść do niedobrego wniosku, że w gruncie rzeczy "Balladyna" i jej kształt sceniczny mało już dziś kogo wzruszają. Można też podejrzewać, że Hanuszkiewicz zastosował "pressing", atakując szerokim młodzieżowym frontem, i postawił krytykę przed alternatywą: albo chwalić zgodnie z opinią młodości, albo milczeć przeciw niej.
Na premierze prasowej licealiści byli w niewątpliwej większości. Górowali ilością nad "żabimi oczkami" krytyków i zagłuszali każdą wątpliwość gromkimi oklaskami. Klaskałem i ja. Po szekspirowskich inscenizacjach Petera Brooka trudno już mnie czymś zadziwić. Wyszedłem z Teatru Narodowego zachwycony i z sympatią przyglądałem się owacji, którą zgotowała wychodzącym aktorom i reżyserowi młodzież tłumnie na tyłach Teatru Wielkiego zgromadzona.
Z pozycji entuzjasty muszę zdobyć się jednak na męskie postawienie sprawy: to był znakomity spektakl, ale to nie była "Balladyna". Cóż z tego, że Hanuszkiewicz nie zmienił lub nie dodał Słowackiemu ni słowa tekstu, co więcej, zgodnie z autorem uwzględnił "Epilog". Po praktykach kabaretów studenckich, zwłaszcza krakowskiej "Piwnicy pod Baranami", wiemy, że każdy tekst można poddać takiej obróbce inscenizacyjnej i interpretacyjnej, aby uzyskać dowolnie pomyślany efekt w niezgodzie z autorem. Hanuszkiewicz jest jednak zgodny z zamysłem Słowackiego; zgodnie z duchem tekstu widzi dwuznaczną moralność i Matki, i Kirkora, i Pustelnika, daje Alinie rumieńce prowokatorki. Zgodnie ze Słowackim farsa miesza się z tragedią, Balladyna traci demoniczność Lady Makbet i w interpretacji Anny Chodakowskiej zaczyna być po prostu biedną, głupiutką dziewczyną zagnaną przez przypadek między okrutne tryby maszyny zwanej władzą.
Logika warstwy baśniowej "Balladyny" jest w inscenizacji bezbłędna jako transpozycja baśni romantycznej w drugą połowę XX wieku. W marcowym numerze "Miesięcznika Literackiego" Halina Skrobiszewska pisała o podobnych zabiegach uwspółcześniania dziecięcej bajki, wprowadzania do niej elementów współczesnej techniki. Tak więc Goplana, Chochlik i Skierka przybywają na latającym talerzu. Kosmos i seks? Oczywiście, to już było w wykonaniu Jane Fondy jako Barbarelli. Obcość kosmitów akcentują właśnie egzotyczne Hondy i nie mniej egzotyczne japońskie elektroniczne zabawki. Hanuszkiewicz nieprzypadkowo wprowadził ową japońszczyznę. Niewątpliwie motocykle marki WSK byłyby tu akcentem trywialnym, natomiast technika Nipponu wciąż ma dla nas posmak baśniowy.
Lecz to nie jest "Balladyna", to jest "Super-balladyna", scenariusz według Słowackiego. Nie chodzi mi o akademickie rozważania nad dopuszczalną interwencją inscenizatora w dzieło autora. Jestem tu po stronie Hanuszkiewicza, który podparł się w programie teatralnym Leonem Schillerem: "jeżeli reżyser wykracza poza ramy banału lub poza wizję (umówmy się, że wizją nazwiemy zapatrzenie się w najbardziej szablonowe formy widowisk) - mówi się, że fałszuje intencje autora, cierpi na przerost twórczości". Intencje Słowackiego nie zostały sfałszowane (chyba tylko w scenie z Matką a la Dulska, dopraszającą się swym zachowaniem wyrzucenia za drzwi), tak jak to zdarzyło się Gustawowi Holoubkowi z telewizyjnym Hamletem, gdzie z szekspirowskiego dramatu władzy wyszła opowieść o kazirodczej miłości Laertesa do Ofelii i smutnym losie wplątanego w ów związek księcia duńskiego. Ale to mimochodem.
Upieram się jednak przy klasycznej definicji prawdy jako "adequatio rei et intellectus". Zgodność z intencjami Słowackiego nie oznacza, by można było bez najmniejszych konsekwencji zrezygnować ze zgodności z kształtem wizji teatru romantycznego. Może nas dziś drażnić rusałka z Gopła rodem, może śmieszyć świat duchów i upiorów powołany przez XIX wiek, ale bez niego nie ma po prostu - romantyzmu.
Adam Hanuszkiewicz, racjonalista konsekwentny, spojrzał mędrca szkiełkiem i okiem na "Balladynę" i dostrzegł możliwości naukowego wyjaśnienia fenomenu poplątania porządku ziemskiego i nadprzyrodzonego. Akceptując owo szkiełko, powtórzę z uporem maniaka: ale to nie jest "Balladyna". I dobrze, się stało, ponieważ prawdziwa "Balladyna" byłaby trudna do zniesienia. Podobnie trudno sobie wyobrazić wytrzymanie na spektaklu "Lilii Wenedy" według inscenizacji Juliusza Osterwy. Pamiętam ową sławetną premierę w 1946 roku, w nowo odbudowanym Teatrze Polskim, jako wielkie przeżycie artystyczne. Pamiętam nawet znakomite fioletowe filtry na reflektorach podświetlających horyzont. Dziś Krystyna Skuszanka przenosi "Lilię Wenedę" do salonów paryskich Wielkiej Emigracji i dobrze się dzieje, tylko że to nie jest już "Lilia Weneda".
Czas wreszcie wyważyć otwarte drzwi: tylko nieliczne dzieła naszych romantyków dadzą się pokazać współczesnej widowni w romantycznej inscenizacji "z epoki". "Kordian" - tak, "Dziady" - na pewno, "Nie-boska komedia" - już z trudem, ale ostatecznie. I co dalej? Dwiema drogami można osiągnąć owo "dalej". Albo udziwnić logikę pierwotną utworu, "wzbogacić" ją np. Freudem (co nagminnie przydarza się nb. Szekspirowiw rękach "odkrywców"), albo pójść w ślady Hanuszkiewicza.
Jestem całkowicie po stronie tej drugiej koncepcji. Ingerencja inscenizatora w tekst nie może przekraczać granicy nakreślonej przez autora, a tę granicę wyznaczają intencje, zamysł filozoficzny, credo moralne, idea przewodnia, charakterystyka wnętrza postaci sztuki zawarte w tekście ich kwestii. Jeśli z Ofelii Holoubek robi contre coeur wyuzdaną pannicę, zaś z Hamleta cwaniaka z prowincji - Szekspir w grobie się przewraca, ja zaś wstydzę się przed telewizorem. Tekst sztuki domaga się wyłącznie traktowania go z szacunkiem jako wykładni zamysłu autora. Hanuszkiewicz jest chyba przykładem wyjątkowego szacunku wobec autorów i ich filozofii. Czy to będzie Szekspir, Norwid czy Słowacki - nie można Hanuszkiewiczowi zarzucić odstępstwa ani o jotę od struktury dzieła.
Struktura dzieła - oto klucz do zrozumienia wszelkich "eksperymentów" Hanuszkiewicza. Inscenizator powinien bowiem zrozumieć do końca strukturę dzieła, które bierze na warsztat, i znaleźć taki operator przekształcenia, aby wszystkie istotne wartości sztuki były inwariantne, aby przy przejściu z jednego układu współrzędnych do drugiego nie niszczyło się struktury przenoszonego obrazu. Twierdzę, że Hanuszkiewicz tę sztukę opanował. Przekształcając "Balladynę", rzutując jej strukturę na współczesny układ odniesień, zachował nienaruszone stosunki, proporcje i punkty węzłowe.
W tym kontekście stanie się zrozumiały mój upór w powtarzaniu, że to nie jest "Balladyna". Jest to bowiem kolorowa, laserowa holografia dokona na podstawie dagerotypu.
Czy respektując wierność li tylko wobec struktury "Balladyny" Hanuszkiewicz niczego nie zagubił po drodze? Oczywiście, zagubił sztafaż XIX wieku. Wobec krytyki z tej pozycji Hanuszkiewicz jest zaiste bezbronny. Akademia tu swój triumf odniesie bezsporny. I tylko tutaj.