Operze urosły rogi
Czy rzeczywiście jest to opera kameralna? Wszystko wskazuje na to, że tak. Głównie strona formalna, zespół wykonawczy, no i firma rzecz całą doprowadzająca do skutku. Z drugiej strony wszystkie te dodatki mające z niej operę uczynić w zestawieniu z librettem, które tak bardzo dzieło zdeterminowało, wydają się być w rzeczywistości tylko dodatkiem i niczym więcej.
"Sonata Belzebuba" wg Witkacego z muzyką E. Bogusławskiego była drugą pozycją wrocławskiego tryptyku operowego wystawioną w Auli Leopoldina dzięki powiązaniom Uniwersytetu Wrocławskiego z życiem kulturalnym miasta. Jak pamiętamy pomysł opery zrodził się przed laty i po pewnych modyfikacjach na zlecenie Roberta Satanowskiego przybrał kształt sceniczny. Uniwersytet udzielił pierwszej gościny a teraz oczekiwać będziemy powtórzeń także w innych wnętrzach.
Tekst znakomitej sztuki znakomitego autora, ustalona dobra opinia w pisaniu muzyki wokalnej młodego kompozytora, "renesans" naszego teatru, oficjalne niemal otwarcie sceny kameralnej, niecodzienna sceneria, wreszcie zjazd licznych znakomitości polskiego świata muzycznego spowodowały, że prapremiera ta - jak rzadko - oczekiwana była w atmosferze niecierpliwości i niejakiej sensacji.
Wszystko zaczynia się jak w operze zacząć się powinno. Jest orkiestra i dyrygent. Skromna, funkcjonalna dekoracja (Jan Polewka) nie zapowiada kolorystycznej orgii kostiumów i bogactwa scenografii ukrytej za czymś, co okazało się być kurtyną. Kiedy jednak w smugach reflektorów objawiają się soliści, czujemy, że coś tu jednak jest inaczej. Śpiewacy są praktycznie aktorami dramatycznymi, prawie wcale nie śpiewają - mówią, orkiestra nie akompaniuje - gra.
Czyżby więc był to teatr z muzyką ilustracyjną? Z całą pewnością jednak nie. Po prostu nie jest to opera kameralna w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Jest to skojarzenie dwóch konwencji z wykorzystaniem najnowszych środków wyrazu. Mowa niezauważalnie przechodzi w śpiew i odwrotnie, a czynnikiem sterującym jest wyłącznie tekst literacki. Nie ma więc recitativu i arii, nie ma zatrzymań w czasie, całość służy faustowskiej jakby historii człowieka, który chce przez sztukę zyskać nieśmiertelność, czy może diabła, pragnącego zyskać to samo wśród śmiertelnych. Cel ten realizuje znaczny zresztą zespół ludzki - 13 solistów, 12 tancerzy (układ baletowy Teresa Kujawa) i orkiestra.
Wszyscy jesteśmy spięci. W jakim stopniu uda się reżyserowi Bogdanowi Hussakowskiemu zmusić śpiewaków do przedzierzgnięcia się w aktorów? W większości wypadków zadanie to okazywało się niewykonalne. Ale tym razem, może przy pomocy Belzebuba zresztą, rzecz toczy zadziwiająco. Jakże sprawni aktorsko okazują się Jadwiga Gadulanka, Maciej Witkiewicz, Antoni Bogucki, Janusz Temnicki, Mariusz Majewski, Urszula Walczak, Stanisław Jura, ba, także Zofia Krasnodębska, którą dotychczas widywaliśmy wyłącznie za pulpitem dyrygenckim, a także pozostali soliści.
Przez scenę przewijają się bardzo dobre, diabolicznie przerysowane typy ludzkich postaci. Zawrotne, tempo, błyskawiczne - jak na operę - zmiany sytuacji i nastroju. Dobre głosy, ale "pięknego śpiewu" niewiele, bo i nie ma ku temu okazji. Wszystko służy akcji, a więc naprzód! Muzyka płynie niemal bez przerwy, genialna muzyka. Zabrzmi to trochę jak paradoks, ale ta muzyka jest genialna; bo nie przeszkadza w odbiorze. Jest tłem, którymś tam odległym planem, a może jej wcale nie ma? Sądzę, że to zdanie kompozytor zaliczy sobie jako szczególny komplement.
Seria scenicznych perełek, nastrój coraz lepszy. Jakże dobry jest zespół aktorski! Ale przyjrzyjmy się szczególnie postaci Babci Julii. To przebrany za kobietę Erwin Nowiaszak, Czemu tak bryluje w tym znakomitym gronie? To oczywiste - jest po prostu profesjonalnym aktorem dramatycznym. Nawet jednak ta refleksja nie jest w stanie zmienić wrażenia, że cały zespół wniósł się na niespotykane dotychczas szczyty, za co niech będzie chwała temu zespołowi i realizatorom spektaklu.
W widowisku uczestniczą wszyscy, także orkiestra i dyrygent przebrani w II akcie w jakby hiszpańskie stroje i olbrzymie czarne kapelusze. Kiedy je zdejmą - Robert Satanowski, który całość muzycznie przygotował - łapie się za głowę. Wszystkim urosły rogi! Dyrygentowi zresztą także.
Następuje wreszcie kulminacja. Istvan Szentmihaly tworzy sonatę
Belzebuba. W śmiertelnej ciszy orkiestra bezgłośnie wywija smyczkami i nadyma policzki. Gdzieś tam płyną chyba jakieś nieziemskie dźwięki. Zabrzmi to znów paradoksalnie, ale ta cisza jest muzycznym sukcesem twórcy muzyki. Znakomity pomysł realizatorski. Przecież żadna realna muzyka nie może być na miarę sonaty Belzebuba. Dośpiewajmy ją sami na miarą naszej wyobraźni. Wszak nawet przesławna sonata "Z diabelskim trylem" Tartiniego mimo legendarnej otoczki jest zwykłą sonatą jakich wiele.
Czy przedstawienie to zyska popularność? Wierzę w to głęboko, a warte jest tego. Pomijając inne walory, wśród nich i wykonawcze,
jakże efektownie, i powiedziałbym - chytrze wyeksponowane, sądzę, że sam tekst Witkacego będzie chyba dostatecznym magnesem. Nasza rogata instytucja przebojem zdobywa popularność, a tym spektaklem stworzyła niewątpliwie mocny szczebel do swej przyszłej drabiny chwały.