Artykuły

Opera według Witkacego

Z twórczością operową nigdy nie było u nas najlepiej. Na do­brą sprawą mieliśmy tylko dwóch wybitnych autorów oper, Moniuszkę i Szymanow­skiego. W ciągu ostatnich stu kilku­dziesięciu lat kompozytorzy polscy przedstawiali - zawsze z wielkim trudem, bo opera nie jest tanim przedsięwzięciem - swoje dzieła sceniczne, osiągali nawet pewne sukcesy (sukces opery pojawia się już wtedy, gdy się okazuje, że nie trzeba jej szybko zdejmować), ale nie było w nich nic trwałego. Natu­ralnie, pewne lżejsze opery (przy­kładem: "Casanova" Ludomira Ró­życkiego) mogły liczyć na powodze­nie wśród publiczności, ale czy po­wodzenie u publiczności lubiącej operetki cokolwiek znaczy? W tej sy­tuacji pisać operę może tylko ignorant lub jej bezgraniczny fanatyk.

Fanatyka takiego znalazł nasz wybitny animator operowy Robert Satanowski w Edwardzie Bogusław­skim, kompozytorze, który dał się poznać na forum szerszym jako au­tor ambitnych, świetnie skompono­wanych dzieł symfonicznych i ka­meralnych. Bogusławski wziął na warsztat jedno z najciekawszych dzieł scenicznych Stanisława Igna­cego Witkiewicza, "Sonatę Belzebuba" ową dziwną mieszaninę rzeczy mądrych i niemądrych, płytkich w tekście, a przedziwnie głębokich w znaczeniu; dzieło tak proroczo po­przedzające historię kompozytora dodekafonisty Adriana Leverkuhna opowiedzianą przez Tomasza Man­na.

Mann dobierał dla swego bohate­ra elementy z życia i twórczości różnych kompozytorów - Leverkuhn jest po trosze Mahlerem, i Schonbergiem, Bartokiem i Wolfem. Prototypem Istvana Szentmihalyi mógł być tylko dobry znajomy Witkacego, kompozytor, którego pi­sarz za Boga nie rozumiał, a który mu "strasznie" imponował, słowem Szymanowski, który zresztą przewija się przez różne utwory scenicz­ne i powieści tego autora. Oczywiś­cie, nie jest to ani parodia, ani persyflaż, z Szymanowskiego został tu tylko jego zawód (i może nieco bez­radnej megalomanii), ale bez Szy­manowskiego Istvan byłby niewy­raźny, nijaki. I na scenie miotałby się jakiś typek, a nie prawdziwy kompozytor, który chce "czegoś więcej", który ociera się o mistykę jak inni o przechodniów; kompozy­tor marzący o skomponowaniu so­naty, która by przewyższała wszys­tkie inne, nawet te jeszcze nie na­pisane przez następnych geniuszy.

Ale dlaczego - na miłość boską - sonata? Co w niej takiego, że właśnie ona ma być "najwyższej trudności konkurencją". Sonat nie pisali już trzej z wymienionych pro­totypowych twórców (wyjątkiem był Bartok); sonata należy do przeszłości. Czas nie ma więc dla Witkacego znaczenia, liczy się wiel­ki wyczyn. Do takiego wyczynu zdolne jest, rzecz jasna, nie owo niewyraźne indywiduum, Istvan, lecz przybyły (jak na wezwanie) Joachim Baltazar de Campos de Baleastadar, "całkiem zwykły pan z czarną brodą", brazylijski hidalgo, czyli Belzebub. Okazuje się, że i je­go interesuje stworzenie "dzieła nad dziełami", biedny Istvan ma być tylko pośrednikiem, wykonawcą tej sonaty.

To główny wątek dzieła, obok niego przewijają się - jak "po­wtórka z Witkacego" - inne motywy jego dramatów: mord, erotyka, pozory, kłamstwa, wykolejenia, tragedie i rzeczy śmieszne. Jak zrobić z tego operę? Pokazał to - moim zdaniem znakomicie - Edward Bo­gusławski, dając świetną muzykę o wszechstronnym wyrazie drama­tycznym. Robert Satanowski zaś poprowadził trudne przedstawienie z precyzją szatańską, a cudownie pomysłowy reżyser Bogdan Hussakowski na przykładzie kontrastu dwu aktów pokazał, czym może być w operze praca świetnego majstra. Nie będę się tu o nich szerzej roz­wodził - to trzeba zobaczyć, usły­szeć. Główne role obsadzone zostały wyśmienicie: Belzebub (Maciej Wit­kiewicz) jest fantastyczny głosowo i aktorsko, jeszcze jeden sukces młodego śpiewaka; nie ustępowała mu w roli Hildy Fajtcacy Jadwiga Gadulanka, obdarzona głosem w pełni motywującym napisanie opery (kameralnej), a nie jakiejś śpiewogry; kompozytor Szentmihalyi w wykonaniu Mariusza Majewskiego był jedną z najoczywistszych posta­ci Sonaty, teraz trudno sobie wy­obrazić kogoś innego w tej roli (myślę, że jest to komplement). Z innych wykonawców na wzmiankę zasługują Janusz Temnicki (Sakalyi) i Erwin Nowiaszak (Babcia Ju­lia). Trudną, przepełnioną aleatoryzmami i "blokowo" traktowanymi epizodami partyturę Bogusławskie­go, opracowaną do najmniejszego szczegółu scenicznego, przeczytał do­kładnie i muzykom przekazał Ro­bert Satanowski między dwiema premierami innych dwu oper ("Hal­ka" Moniuszki i "Fidelio" Beethovena) z zadziwiająca łatwością i precyzją. Po spektaklu, premiero­wym były wielkie brawa. Zasłużo­ne!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji