Coś z rapsodu, coś z komiksu
Jeszcze nikt tak jasno nie przedstawił zawiłości intrygi "Króla Leara". Nareszcie bez trudu rozpoznawałam kto, z kim i dlaczego. Ale przecież "Król Lear" nie jest krwawym kryminałem, a dramatem przesyconym emocjami i filozofią. Niestety, niewiele z tego zostało w inscenizacji Jana Klemensa.
Jeśli więc realizatorzy spektaklu świadomie zrezygnowali z drążenia filozoficznych pytań, jakie niesie ze sobą tekst Szekspira i skupili się na precyzyjnie wykładanym wątku fabularnym, to dlaczego nie poszli w kierunku "teatru akcji"? (by posłużyć się terminem przynależnym dynamicznym filmom kryminalnym przyciągającym dużą publikę.) Wówczas byłaby szansa na odmienne potraktowanie jednego z największych klasyków europejskiego teatru. Byłaby to interpretacja może trochę komiksowa, ale prawdopodobnie nowatorska.
Tymczasem, choć zastosowano tu komiksowy skrót, większość scen cechuje dostojna statyczność. Symetrycznie poustawiani na scenie aktorzy najczęściej beznamiętnie wygłaszają swoje kwestie. Im większe nacechowanie emocjonalne tym większa rezerwa w interpretacji. Czasami ma się wrażenie, że nie bardzo wiedzą, o czym mówią. Kiedy mówi jeden - inni zastygają jak kamienie. Sosnowiecki "Król Lear" to teatr rapsodyczny, o patosie, który już na ogół nie gości na scenach. Patos ten podkreśla muzyka Bogumiła Pasternaka, ale z drugiej strony łamie go estetyka kostiumów Alicji Kuryło. Stroje Leara i jego otoczenia są strojami bardziej przynależnymi bajce niż rapsodowi. To kolejna niespójność założeń inscenizacyjnych. Tytułowa rola tego dramatu jest zawsze szansą na kreację aktorską. Na wielką kreację.
Bernard Krawczyk (aktor Teatru Śląskiego, gościnnie w Teatrze Zagłębia) ma wszelkie predyspozycje i talent, by tak się stało. Z żalem stwierdzić muszę, że tylko w kilku momentach, przede wszystkim w scenach końcowych widać, że próbuje to uczynić: obłąkany starzec z siwą brodą, po ludzku nędzny, żałosny. I tym bardziej żal, że wcześniej, w pełni boskiego majestatu władcy widzimy tylko przebłyski, zaledwie zarys głębi interpretacji.
Pewien pomysł na rolę miał Wojciech Leśniak. Jego Błazen jest lustrem, odbiciem króla, "który nie powinien był się zestarzeć, zanim nie zmądrzał". Leśniak kwestie Błazna nie tyle mówi, co raczej śpiewa modelując w sposób charakterystyczny swój głos. To powoduje, że szalenie sugestywnie wydobywa ze słów Błazna tkwiącą tam gorycz. Jedyne co naprawdę podobało mi się w wizji reżysera Jana Klemensa, było to, że Błazen nie umiera wraz ze swym panem. Przy zwłokach Króla Leara kładzie swą błazeńską czapkę - ostrzeżenie, czym kończy się demoralizacja okazywanym władcy ślepym posłuszeństwem i przeświadczenie o własnej nieomylności. Państwo, którego system opiera się na kłamstwach i pochlebstwach to błazenada. I takim było państwo Leara, które przedstawił Szekspir.