Tragiczne zmagania
Nie dobiegła jeszcze końca pierwsza scena Szekspirowskiej arcytragedii, na deskach katowickiego teatru ledwie skrzyżowały się ostrza słownej szermierki wiernej służby dwu werońskich domów, a już moja myśl porzuciła scenę i zajęła się gorączkowym penetrowaniem katalogów pamięci. Ktoś już trafnie nazwał zjawisko, na które patrzę. Zaraz, jak to było... W teatrze "nigdy żaden tekst nie będzie "mówił sam za siebie". Zawsze najtrudniej znaleźć prosty sposób, ale brak inwencji nie jest prostotą, tylko nudnym teatrem" (Peter Brook, "Nie ma sekretów", przeł. Iwona Libucha i Mariusz Orski, Łódź 1997). Nieoceniona jest lapidarna bezpretensjonalność, z jaką Peter Brook demaskuje tak pieczołowicie pielęgnowane mistyfikacje "martwego teatru". Żaden tekst nie przemówi sam ze sceny, choćby była to literatura najwyższej próby, i w błędzie jest ten, kto sądzi inaczej.
Na scenie powleczone kirem trzy arkadowe łuki wiernie odtwarzały teatralną tradycję inscenizacji tragedii na "placu przed pałacem". Choć toczył się właśnie wartki dialog Szekspirowskiej ekspozycji, jedynie nikłe światła rozpraszały czerń wiecznej scenicznej nocy, a z zamykającego scenę horyzontu biła złowieszcza fioletowa łuna. Efekt był tak ostentacyjny, że w pierwszej chwili sprawiał wrażenie autoironicznego. Wrażenie, niestety, całkowicie mylne. "A ja im zagram na nosie; hańba im, jeśli ścierpią tę zniewagę." Zdezorientowana widownia milczała, "nudny teatr" - brzmiało mi w uszach. "Czy szanowny pan gra nam na nosie?"
A jednak na scenie działo się coś niezwykłego. Mimo obezwładniającej martwoty wyczuwało się jakieś podskórne napięcie, rodzaj wewnętrznej wibracji. "Ale czy szanowny pan gra nam na nosie?" Ależ tak! Scena Teatru Śląskiego stała się przestrzenią pasjonującej rozgrywki, bo oto my, widzowie, mieliśmy okazję obserwować, jak wielki teatralny tekst nie pozwala, by go "używać". Wbrew temu, co zapowiada prolog tragedii, nie namiętne uczucia: "Miłość skazana na śmierć przez nienawiść", stały się źródłem ożywiającego akcję napięcia, ale nierówna walka aktorskiego zespołu z dramatycznym tekstem. Na wszystkich poziomach - od rozpisanego na słowa, gesty i kroki rytmu jambiczmych zestrojów począwszy, na skomplikowanych, wielopiętrowych sensach skończywszy - Szekspirowski tekst drwił z aktorów na oczach premierowej publiczności.
Bartosz Zaczykiewicz, młody reżyser spektaklu, wybrał najtrudniejszą bodaj drogę i można podejrzewać, że do dnia premiery nie zdawał sobie sprawy, na co się porywa. Niezmienna, pusta przestrzeń, dopełniona jedynie surowymi formami architektonicznymi, stylizowany na epokę kostium, stonowana gra świateł, dyskretnie budująca nastrój muzyka - wszystko po to, aby na scenie tym mocniej zaistniał aktor i słowo, które wypowiada. W takich warunkach każda nieautentyczna emocja razi ucho widza niczym zgrzyt metalu po szkle, a interpretacyjny fałsz brzmi jak wystrzał armatni. Wielkiego trzeba kunsztu, rzadkiej teatralnej intuicji, by tym sposobem pokonać opór tekstu, otworzyć go, wydobyć prawdę.
"Szekspir to supermarket" - przekonywał swego czasu Jan Kott - gdyby się nagle okazało, "że nigdy kogoś takiego nie było, to byłaby katastrofa - nie tylko w sensie kulturowym, ale również finansowym" (Teatr 1997, nr 10). A skoro tak, to "Romeo i Julia" jest w tym supermarkecie jednym z najtańszych artykułów w nieustannej promocji. Zmitologizowany i zbanalizowany, przeżuty przez popkulturę stereotyp najsłynniejszej pary kochanków podzielił los ekskluzywnej niegdyś marki perfum, która obecnie łudzi gospodynie domowe namiastką luksusu. Nie sposób dziś czytać Szekspirowskiej tragedii w oderwaniu od tego kontekstu: każdy, kto po nią sięga, musi mieć wystarczającą motywację, by zmierzyć się z niezależną od rangi dzieła współczesną kondycją tekstu. Patrząc na kolejne sceny katowickiego przedstawienia nie potrafiłam doszukać się choćby śladu podobnej motywacji. Więcej, spektakl zdradzał beztroską nieświadomość reżysera, dla którego "Romeo i Julia" pozostał wciąż tekstem dziewiczym.
I znów pozwoliłam mojej myśli oderwać się od sceny, by przez moment nie słyszeć, jak bezlitosna Szekspirowska poezja znęca się nad aktorami. Przed oczami stanęły mi obrazy z niedawnej ekranizacji "Romeo i Julii" w reżyserii Baza Luhrmanna. Australijski reżyser nie sięgał na najwyższą półkę, gdzie stoją oprawione w skórę, z namaszczeniem czytane przez uczonych filologów dzieła klasyków, ale - ku oburzeniu nobliwej krytyki - schylił się nisko, by zmięty tekst tragedii podnieść z pop-kulturowego wysypiska. W moich oczach był to gest odważny, może nawet desperacki, ale przede wszystkim szczery. Wydarzenia dramatu osadził reżyser we współczesnym Verona Beach - mieście-hybrydzie, posklejanym ze zużytych hollywoodzkich dekoracji i zmedializowanych obrazów przemocy. Ujęty w powielany w nieskończoność cudzysłów, świat Verona Beach ostentacyjnie pozbawiony został wszelkich cech referencjalności: nie stanowił już obrazu rzeczywistości, przeciwnie - bez reszty zamykał się w rzeczywistość obrazu. Działające w tym świecie Szekspirowskie postacie wydawały się początkowo równie nieautentyczne, zredukowane do kilku zgranych chwytów kina gatunków. I gdyby na tym tylko reżyser poprzestał, gdyby zrobił kolejny film o niemożności przeżycia tragedii w zdegenerowanym świecie wyczerpanej kultury, przystałabym pewnie do licznego grona rozczarowanych i zniesmaczonych. Luhrmann dostrzegł jednak nową przestrzeń tragicznego napięcia. W miarę, jak rozwijały się zdarzenia dramatu, zmieniał się sposób istnienia postaci. Niezwykła odśrodkowa siła rozsadzała film. Napięcie wytworzone przez uwięzienie w nieautentycznym świecie autentycznych emocji okazało się boleśnie bliskie naszemu współczesnemu doświadczaniu rzeczywistości. Ogłuszone wszechobecną przemocą, miotane namiętnościami, prawdziwie odczuwające strach, ból i radość postacie pozostały bezradne wobec osaczającej je nie-rzeczywistości. Ostatecznie samotne - dosłownie osobne - przez szybę, a może na szklanym ekranie telewizora, śledziły trwający wokół tryumfalny "pochód symulakrów". Kulminacyjna scena filmu rozgrywała się we właściwym miejscu akcji wszystkich Szekspirowskich dramatów - na scenie. Z dawnego teatru na plaży Verona Beach pozostała jedynie barokowa rampa sceniczna. Stercząc nad resztką zrujnowanej sceny wyglądała jak gigantyczna rama nieistniejącego obrazu, wypalone okno sceniczne otwierało się na nieograniczoną perspektywę morza. W ten sposób Luhrmann dopełnił Szekspirowską metaforę sceny - świata. Na tej scenie, w ruinach teatru spotkały się wrogie stronnictwa, tu - przebity przez Tybalta odłamkiem szkła - zginął Merkucjo. Jego nagi tors z krwawiącą raną w prawym boku i rozłożone ramiona przywołały najpopularniejszą bodaj ikonę naszej kultury. Wśród szalejącej "apokaliptycznej" burzy umierający Merkucjo przeklinał świat.
Nie chciałabym kwestionować niemałego zapewne trudu, jaki zespół Teatru Śląskiego włożył w wystawienie tragedii, nie zmienia to jednak faktu, że nie udało się odsłonić nawet naskórkowej warstwy tekstu, spektakl pozostał na poziomie banalnego stereotypu. Większość scen sprawiała wrażenie wyreżyserowanych za pomocą najniezbędniejszych dyrektyw: wchodzi z prawej, odchodzi na lewo. W pierwszej części doczekaliśmy jednego (tak!) inscenizacyjnego pomysłu - w scenie balkonowej zmieniony został uświęcony tradycją, przestrzenny układ: to Romeo znajdował się nad Julią. Stał bowiem, o ile dobrze zrozumiałam zamysł reżysera, na murze ogrodu, w którym przed snem spacerowała jego wybranka. Czyżby aluzja do współcześnie zagrożonej, a więc agresywnie manifestowanej męskiej dominacji? A może raczej próba dyskusji z teatralną tradycją?
Druga odsłona okazała się pod tym względem bogatsza. Na moment, w scenie zażycia przez Julię mającego ją wtrącić w letarg specyfiku, coś rzeczywiście zaiskrzyło. Zadziwiające, jak wyraźnie i natychmiastowo wyczuwalna była różnica jakości tej nowej relacji, która na chwilę zaistniała między sceną i widownią. Ta najciekawiej w całym spektaklu rozwiązana sytuacja rozgrywała się w odrealnionym rytmie sennego koszmaru. Po wypiciu mikstury Julia stanęła nieruchomo z boku sceny. W głębi zaczęły się pojawiać pozostałe postacie: rodzice, niania, narzeczony - wszyscy jakby pogrążeni w somnambulicznym transie. Całość przywoływała skojarzenia z jakimś złowieszczym, przedśmiertnym rytuałem. Ale jedna scena to rozpaczliwie mało, nawet jeżeli dodać do niej niezłą, a momentami prawdziwie wzruszającą, rolę Julii w wykonaniu Ewy Kutyni.
"Nigdy żaden tekst nie będzie mówił sam za siebie" - mruknęłam pod nosem oklaskując zmęczonych aktorów. A jednak po obejrzeniu "Romeo i Julii" na scenie Teatru Śląskiego wypada zrewidować nieco, trafną skądinąd, uwagę Brooka. Żaden tekst nie będzie ze sceny mówił za twórców spektaklu, za siebie - i owszem -wypowie się całkiem chętnie!