Historia wielkiej miłości
Na początek nowego sezonu teatralnego Teatr Śląski w Katowicach zaproponował Szekspira. To odważne przedsięwzięcie w czasie kiedy teatry przyciągają widzów farsami i lekkimi komediami. Na dodatek wybrano "Romea i Julię", chyba najbardziej zmitologizowaną sztukę Stradfordczyka. Wszak Romeo dawno oderwał się od szekspirowskiego bohatera i stał się typem kochanka o "maślanych" oczach, który głupieje w obliczu ukochanej. Tego Szekspir nie zamierzył i rolą inscenizatora jest to pokazać. Podjął się tego Bartosz Zaczykiewicz, autor kilku udanych realizacji na Scenie Kameralnej.
Cóż takiego się stało z dwojgiem tytułowych bohaterów? Tę parę nastolatków dopadło zwyczajne w tym wieku zauroczenie, które zawsze bywa gwałtowne i choć krótkotrwałe, to napotkawszy opór może sprowadzić tragedię. To nie zmienia się przez wieki. Tak jak Capuletti i Motecchi rodzice na ogół lepiej wiedzą, co uszczęśliwi ich dzieci. Uważają także za normalne, aby podzielały one ich uprzedzenia i nienawiść.
W katowickiej inscenizacji, niemal ascetycznej, pozbawionej przepychu epoki ta prawda ma szansę się uwypuklić. Nawet poprzez następujące po sobie w szybkim tempie działania przypadku, nienawiści i ogólnego nieporozumienia. Wiele tu zależy od przekonywającej kreacji Ewy Kutyni (Julia) i Artura Święsa (Romeo). To ciekawe oberwować, jak aktorzy nowego pokolenia podchodzą do tej roli. O ile partie monologów i dialogów, stanowią dla nich etapy budowania roli, czy też są po prostu morzem słów, przez które trzeba jakoś przebrnąć. Ewie Kutyni, kruchej i zwiewnej jak tylko wyobrażamy sobie Julię, udaje się ująć publiczność już za pierwszym pojawieniem się na scenie. Umiejętnie, w sposób niedostrzegalny zmienia się z dziewczęcia, ukochanej córeczki tatusia, w osobę świadomie przygotowaną na najgorsze. Ta rola to mocny punkt przedstawienia. Artur Święs "rozgrywa się" stopniowo, w drugiej części dając sobie radę nawet z duetem Merkucjo (Grzegorz Przybył) i Benvoglio (Andrzej Warcaba). Ci swawolni młodzieńcy, cyniczni i hałaśliwi wywołują w końcu wilka z lasu. Przeznaczenie da o sobie znać po raz pierwszy za ich przyczyną. Duet Przybył - Warcaba musi jednak uważać, żeby nie przerysować roli. Do udanych może zaliczyć swą kreację Bogumiła Murzyńska jako piastunka Julii, wnosząca na scenę prawdziwe życie. Ojciec Laurenty Wiesława Sławika wyróżnia się spokojem, pozwala na refleksję, wszak to on zagląda w ludzką duszę. Rola państwa Capulettich (Roman Michalski i Maria Stokowska) została utrzymana przez aktorów w wyznaczonych im przez reżysera ramach i z tego zadania wywiązali się oni dobrze. Takiej szansy nie mieli państwo Montecchi (Krzysztof Misiurkiewicz i Teresa Kałuda), pozostają w tle może nawet bardziej, niż to konieczne. Jeszcze książę Werony ma szansę zaznaczyć swą indywidualność (Janusz Ostrowski). Nie starcza na to już czasu Parysowi (Andrzej Dopierała), Tybaldowi (Zbigniew Wróbel), Samsonowi (Wiesław Kupczak), Baltazarowi (Antoni Gryzik). - Trudno grać klasykę, bo czym można widza zaskoczyć w kolejnej inscenizacji? Leonardem DiCaprio, pistoletem zamiast szpady? Recepta jest prosta, choć niełatwa do zastosowania - sztuki Szekspira należy grać tak, jak to sobie zamierzył autor. Oczywiście ryzykuje się zachwyt lub ostrą krytykę. To warto sprawdzić, udając się do Teatru Śląskiego.