Artykuły

Balladyna zgwałcona

Grafomańskie próby podszywania się pod wielkich poetów nie są oczywiście zakazane. Gdyby były, filmowa "Balladyna" Dariusza Zawiślaka nigdy by nie powstała - pisze Paweł T. Felis w Gazecie Wyborczej.

W słowiańskim, mityczno-baśniowym świecie "Balladyny" Słowackiego losami ludzi bawią się groteskowe twory "z mgły i galarety", zazdrosne rusałki i złośliwe leśne duszki. U Zawiślaka ma być jednak nowocześnie i dla młodzieży, więc Słowiańszczyznę zastępuje Ameryka, nadgoplański mikrokosmos zmienia się w pocztówkowo filmowany (i to powtarzanymi ujęciami ulicznego ruchu) Nowy Jork, a bezcieleśni pomocnicy Goplany okazują się reporterami stacji CNDB (George Skierka!), którzy beznamiętnie relacjonują kolejne zbrodnie.

Rolę wiejskiej chaty Pustelnika pełni tu sterylna galeria czerwonego kiczu, do której trafia niejaki Kirk Diamond (jest przecież bogatym Amerykaninem). Z miejsca zakochuje się w córce właściciela Ally (Alina brzmiałoby zbyt prostacko), w sposób wielce oryginalny umawia się na randkę (zostawia wizytówkę), a gdy tłucze wyglądającą niczym odpustowy rekwizyt wazę, szarmancko za nią płaci. Bally znieść tego nie jest w stanie - pokończyła przecież szkoły, wymyśliła sobie karierę, a tu podstarzałego lowelasa z mnóstwem forsy kradnie jej wiecznie uśmiechnięta siostra. Co robić, trzeba zabić.

Wszystko wydaje się z pozoru bardzo cool. Bohaterowie mówią językiem współczesnym, ale ni stąd, ni zowąd pojawiają się co jakiś czas, jakby ku zdumieniu samych aktorów, frazy Słowackiego. W ruch wchodzą stawiane przez psychoterapeutkę (!) karty i robione z ukrycia zdjęcia niewiernej Bally, strzały w luksusowej limuzynie i zatrute noże, królewskie szaty, którymi cieszyć się może przez chwilę nowojorski kloszard, i migoczące koguty na radiowozach policjantów, którzy z latarkami w dłoni bawią się w agentów "Z archiwum X". Mam nieodparte wrażenie, że Dariusz Zawiślak nie doczytał dokładnie, czym jest groteska - wrzucił do fabuły, co popadnie, z nadzieją, że coś z tego miszmaszu wyniknie. Nie wynika nic.

Poza jednym - kamery może dziś używać każdy, nawet jeśli nie ma o tym pojęcia - nie pamiętam na dużym ekranie podobnego popisu warsztatowej nieudolności (za wzór służyła tu prawdopodobnie kryminalna telenowela TVN "W11"). Żal tylko aktorów, którzy albo - zdaje się - nie wiedzą, w czym biorą udział (zaangażowana do roli psychoterapeutki, fatalnie zdubbingowana Faye Dunaway), albo sprawiają wrażenie zupełnie zagubionych (grający Kirka Mirosław Baka), albo dwoją się i troją (wybitnie utalentowana Sonia Bohosiewicz próbuje cieniować podwójną rolę Bally i Ally), ale na próżno, bo w z góry przegranej sprawie.

Kinowa "Balladyna" jest bowiem nie tyle filmem (nazwanie tak tego zestawu skleconych amatorsko obrazków byłoby nadużyciem), co przypadkiem socjologicznym - cała energia poszła tu na marketingową kampanię, w której producenci bez skrupułów powołują się nawet na autorytety ze świata historii literatury. Nie wiem, na ile ich wypowiedzi traktować można serio, ale tego rodzaju obrona produktu Zawiślaka, żenującego, grafomańskiego bełkotu podszywającego się pod Słowackiego (i korzystający z obchodów 200. rocznicy urodzin poety), jest czymś groźnym.

Byłoby najlepiej, gdyby szkolne wycieczki na ten film zostały odgórnie zabronione. Zwłaszcza że twórcy traktują widzów z zadziwiającą dezynwolturą - na pokazie w nowoczesnym warszawskim kinie "Balladyna" wyświetlana była z DVD w jakości przypominającej domowy filmik z telefonu komórkowego: niemal bez kolorów, z konsekwentnie rozmazanym obrazem, na którym z trudem dało się rozpoznać twarze aktorów. Rozumiem, że sam film jest w tym akurat przypadku najmniej ważny, ale żeby demonstrować to tak bezwstydnie?

"Balladyna", reż. Dariusz Zawiślak, Polska 2009, dystr. Audyton

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji