Artykuły

Loża Tomasza Miłkowskiego

"111" w reż. Redbada Klynstry w Narodowym, "Więź" w reż. Zbigniewa Brzozy w Teatrze Studio, "Kura na plecach" w reż. Freda Apke w Teatrze Na Woli, "Demony" Wojciecha Adamczyka w Teatrze Ateneum "Letnicy" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Powszechnym, "Nieznajoma z Sekwany" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Współczesnym. Warszawskie premiery opisuje Tomasz Miłkowski w Trybunie.

A jednak nadaremno prawodawcy nowego teatru natrudzili się, aby wmówić twórcom i widzom, że czas ingerencji teatru w życie publiczne minął. Owszem, minął czas teatru aluzji, łatwych ideologizacji i kontestacji.

Ale wbrew deklaracjom i obwieszczeniom, iż teatr dzisiaj ucieka w prywatność, odwracając się od tego, co wspólnotowe, pozostał miejscem, gdzie można odnaleźć barometr społecznych nastrojów, niepokojów, obaw.

Paradoksalnie rzecz objawiła mi się z całą mocą podczas zabaw harcowników, usiłujących wykazać, że pani prof. Magdalena Środa, minister-pełnomocnik, jest osobą cokolwiek podejrzaną, skoro pośrednio, bo pośrednio, ale własne gniazdo kala i w sytuacji dwuznacznej stawia doktrynę, co legła u wspólnych podstaw. Podczas gdy nad głową prof. Środy zbierały się czarne chmury i zwarty chór "prawdziwych Polaków" zagrzewał do ataku, w teatrach ziarno zasiane przez ludzi do Środy podobnych dojrzewało.

Przypadek,albo i nie przypadek, bo zapewne coś musi być takiego w przyrodzie społecznej, że przemoc w rodzinie, niesprawiedliwie gorsza pozycja kobiety, zły stosunek do odmienności budzą niepokój teatru. Tak właśnie było w grudniu, zwłaszcza w jego pierwszej połowie, kiedy hasło "hajże na Środę!" brzmiało jak trąbka do boju.

Początek dała premiera w Narodowym - "111" Tomasza Mana w reżyserii Redbada Klynstry. Spektakl został utrzymany nieledwie w poetyce rapsodycznej. Czworo bohaterów (Matka - Ewa Dałkowska, Ojciec - Zdzisław Wradejn, Syn - Wojciech Solarz i Córka - Monika Pikuła) prowadzą wielogłosową opowieść o życiu i śmierci, a ściślej odtwarzają drogę wiodącą syna do zbrodni - zamordował on bowiem pewnego dnia swoich rodziców niemal z niezrozumiałych przyczyn.

Autor próbuje dociec,

dlaczego tak się stało, jednak nie drogą charakterystyczną dla utworów kryminalnych czy dziennikarstwa śledczego, ale prowadzącą poprzez okruchy wspomnień, drobne zdarzenia, banalne napięcia, składające się na narastanie w rodzinie obcości, wrogości, agresji. To jest świat chory na obojętność.

Kiedy rodzi się syn, to tak jakby pojawiła się nowa zabawka - dla pozostałych to okazja do zajmowania się sobą, ale nie poszukiwania kontaktu z nowym człowiekiem, który rozpaczliwie sygnalizuje swoją obecność, za wszelką cenę próbując zwrócić na siebie uwagę. Ale rodzice i siostra odnoszą się do niego jak odległy, obojętny i milczący Bóg, do którego żarliwie modli się, oczekując jakiegokolwiek znaku. Kiedy zawodzą wszelkie sposoby nawiązania kontaktu, samotny i zrozpaczony, pozbawiony oparcia i motywacji do życia, kupuje za 111 (tytułowe) złotych pistolet i zabija swoich rodziców. Po czym zamawia pizzę, sprząta po obiedzie, jedzie do siostry i oddaje się w ręce policji, spokojnie oczekując na zasłużony wyrok.

Aktorzy dramatu opowiadają tę wstrząsającą historię, siedząc na plastikowych fotelikach, od czasu do czasu popijając herbatę. Uśmiechają się do swoich wspomień, czasem komunikują się ze sobą spojrzeniem, mierzonym gestem, zawieszeniem głosu. Właściwie - w sensie scenicznym - nic się tu nie dzieje. Ale w tej ascentycznej formie, w trwającej godzinę opowieści, której upływu prawie się nie zauważa, tkwi wielka siła: kiedy w pewnymn momencie Monika Pikuła wstaje - emocje wówczas sięgają szczytu, opowiada o swych zamordowanych rodzicach, o ich wyglądzie, o tym, jak ich zobaczyła po masakrze - ten jeden ruch ma niezwykłą moc.

Zresztą tu każdy wyraźniejszy gest znaczy bardzo wiele, o wiele więcej niż w "zwyczajnym" spektaklu. Kiedy już wszystko zostało powiedziane (a lepiej byłoby napisać: kiedy wszystko zostało już niedopowiedziane), aktorzy milkną, oświetlające ich reflektorki przygasają, światło oświetla widownię, która milczy jak zahipnotyzowana.

Brawa rozlegają się po paru minutach. Jeszcze długo widzowie nie mogą złapać oddechu. Wielkie małe przedstawienie. Krzyk rozpaczy i przestrogi.

Równie traumatyczne

przeżycie czekało nas w Teatrze Studio, gdzie na afiszu pojawiła "Więź" Rony Munro w inscenizacji i reżyserii Zbigniewa Brzozy. W wersji oryginalnej sztuka nosi tytuł "Iron" (żelazo). Nie przypadkiem. Autorka bowiem ukazuje, jak silna, niczym żelazo, jest więź spajająca córkę i matkę, nawet jeśli wydawało się, że nic już z tego związku nie pozostało. Oto po 15 latach córka odwiedza swoją matkę, odsiadującą dożywocie za zamordowanie męża. Nie jest to wprawdzie takie pewne, do końca nie dowiemy się, jak było naprawdę, co doprowadziło matkę do tej straszliwej zbrodni.

Początkowo spotkanie po latach nie klei się, obie kobiety zmieniły się, ale potem krok po kroku związek krwi bierze górę. Z czasem wizyty stają się jedynym motorem życia dla więźniarki, co zrozumiałe, bo dzięki córce, pośrednio, przeżywa na nowo świat, z którego została wykluczona. Ale i córka liczy na odtworzenie zepchniętej w niepamięć przeszłości: niepamięta niczego, co wydarzyło się przed aresztowaniem matki, w jej pamięci brakuje ważnego ogniwa - dzieciństwa.

Z czasem jednak spotkania matki i córki stają się ryzykowne. Jossie podporządkowuje swoje życie matce, ich związek staje się toksyczny, destrukcyjny. Munro ukazała ten proces precyzyjnie, także okiem strażników więziennych, obserwujących z niepokojem, z odcieniem zazdrości, odradzający się związek "dożywotniej" z córką, przekonanie, że "żelazo" łączące kobiety pęknie.

Autorka jest uważana, sama zresztą to przyznaje, za feministkę. Toteż w sztuce znaleźć można akcenty świadczące o braku równouprawnienia kobiet i mężczyzn, o gorszej pozycji kobiety wobec prawa czy codziennego życia. W "Więzi" jednak liczą się przede wszystkim subtelne portrety matki (Ewa Błaszczyk) i córki (Agnieszka Grochowska).

Obie aktorki sprostały wyzwaniu i przez dwie godziny skupiają bez reszty uwagę na toczącej się między nimi grze. Ewa Błaszczyk wraca rolą Fay na szczyt - po latach mniej istotnych dokonań aktorskich obdarowuje nas pełnym dramatyzmu, energii i mądrości portretem kobiety pogodzonej z losem, która na parę chwili rozkwita tęsknotą do pełni życia. Agnieszka Grochowska jako Josie potwierdza swoją wielką wrażliwość i otwarcie na drugiego człowieka, na scenicznego partnera. Obu aktorkom towarzyszą jako strażnicy Izabela Szela i Aleksander Bednarz, przydając scenom z ich udziałem niepokojących, mrocznych barw, kiedy snują refleksje o ludzkiej naturze i kiedy sami objawiają drzemiącą w nich agresję.

Ten spektakl trzeba zobaczyć - to kolejna sonda teatru w skrywane zakamarki ludzkiej duszy, jeszcze jedna poruszająca opowieść o miłości i przemocy. W innych,

komediowych barwach

do tego samego tematu "dobiera się" Teatr Na Woli w spektaklu "Kury na plecach" Freda Apke (tłum. Marta Klubowicz). Nie pierwsza to próba przezwyciężenia trudnego problemu przez śmiech. Autor, a zarazem reżyser, Fred Apke jest tego w pełni świadomy, kiedy mówi w teatralnym programie: "Najlepszą drogą do pogodzenia się z ludźmi, z sobą samym i ze światem jest śmiech. Lepiej się śmiać niż gorzknieć i nienawidzić. Śmiech to sposób na przeżycie". W samej sztuce niemiecki dramaturg podaje jeszcze inny sposób: leżeć - jak kura - na plecach i udawać trupa.

Bohaterowie Apkego nawet i tego robić nie muszą: oni już są w pewnym sensie martwi - wypaleni wewnętrznie, rozczarowani swoim życiem, wygasłymi uczuciami, jałowością trwania. Jeden z nich nawet dosłownie jest Trupem (taką nazwę nosi postać w spisie osób), zresztą niewielka to różnica, bo kiedy Pani Kobald, zawołana amatorka róż, nawiedza swego sąsiada wiolonczelistę Bonscha, wkrótce wychodzi na jaw, że właśnie zamordowała swego męża.

Nic jednak nie jest takie, jakie się wydaje, toteż komedia Apkego aż skrzy się od zwrotów sytuacji, zabawnych zbiegów okoliczności i kaskady nieporozumień. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ot, jeszcze jedna zgrabnie napisana komedia, gdyby nie temat: przemoc w rodzinie. Apke o przemocy pisze zabawnie, zmusza nas do śmiechu, demaskuje absurdalność tej przemocy, a na koniec nicuje jej sens i pozwala zwyciężyć miłości, nawet jeśli na miłość jest już za późno.

To jest komedia konwersacyjna, w której i sytuacje komiczne się liczą, ale akcja przede wszystkim rozgrywa się w dialogu między partnerami, co już nie takie częste we współczesnym teatrze. Apke jednak sięga do tradycji komedii Shawa, nie bojąc się słów, które na równi bohaterów maskują, co i demaskują. Świetne tłumaczenie Marty Klubowicz, która łączy biegłość w posługiwaniu się językiem (jest przecież poetką, co widać w przezabawnym tłumaczeniu sentymentalnych wierszyków bohaterki) ze świadomością wymogów sceny, to połowa sukcesu tego bardzo solidnego przedstawienia.

Druga połowa to świetne rzemiosło aktorskie Marty Klubowicz, Artura Barcisia i Mirosława Zbrojewicza. Klubowicz i Barciś pokazali, jak w ciągu pewnego dnia obojętni sąsiedzi przezwyciężają obcość, wnikają w swoje położenie, zbliżają się do siebie i zaczynają trochę rozumieć. Poniekąd na wyrost. Zbrojewicz zaś jako Trup ukazał żonatego mężczyznę, bezradnego, zagubionego, trochę sentymentalnego, który potulnie przyjmuje swój los. Chciało mu się wierzyć, że nie maltretuje żony, choć, jak to było naprawdę, musi rozstrzygnąć widz - autor daje mu kilka możliwości do wyboru.

Nieoczekiwanie premiera Na Woli także splotła się z typowo polską awanturą wokół wypowiedzi pani minister Środy o źródłach kulturowych przemocy w rodzinie, które powiązała nader słusznie z konserwatywnym katolicyzmem. Wprawdzie Apke o religii w ogóle nie wspomina, ale pokpiwa ze świata bez rozumnej etyki. O świecie

z rozchwianą moralnością

opowiada również spektakl "Demony" Johna Whitinga, który wrócił na scenę Teatru Ateneum po upływie 40 lat - ściślej rzecz biorąc, w ogóle trafił na polską scenę powtórnie po długiej przerwie. Lata temu, czyli właśnie owe czterdzieści lat wcześniej, w kluczowej roli Matki Joanny od Aniołów wystąpiła Aleksandra Śląska - recenzenci uznali spektakl za jej indywidualny sukces, a postać Joanny została wpisana na stałe do osiągnięć artystki. Warto dodać, że reżyserował ten spektakl Andrzej Wajda, scenografia zaś była dziełem Ewy Starowieyskiej i reżysera.

Nowa inscenizacja "Demonów" Wojciecha Adamczyka nie przekracza wprawdzie ram poprawności, ale stanowi kolejny dowód wyczulenia teatru na realne zagrożenia w życiu społecznym. Są w niej zadatki na wielkie kreacje i na spektakl gorący, całość jednak grzęźnie w odgrywaniu obłędu (Maria Ciunelis jako Matka Joanna nie potrafi widowni "zarazić" trucizną nienawiści - gra "tylko" dobrze, a to za mało, aby wyzwolić gorączkę emocjonalną).

Teatrowi, oczywiście, należy się dobre słowo za odwagę podjęcia tematu w czasach nasilania się niebezpiecznych skłonności do polowania na czarownice. Krzysztof Gosztyła w roli egzorcysty sieje strach, ale mimo to zespół nie potrafi wyzwolić atmosfery terroru, który powinien narastać i wszechogarniać, aby szaleństwo zakonnic uczynić grą na granicy ostatecznego ryzyka - tu naprawdę musi chodzić o życie i śmierć, na koniec przecież zadana Urbanowi Grandier (Bartosz Opania), księdzu, który miał nieszczęście wykazać nadmierną samodzielność poglądów. Spektakl dobrze rymuje się ze współczesnością, rozmaitymi rozchwianiami norm życia publicznego, a zwłaszcza pełzającą chorobą nietolerancji i ksenofobii. Szkoda jednak, że zabrakło w nim siły ducha, czegoś, co ze spektaklu czyni wydarzenie.

Tych cech nie mają także inne ciekawe z pewnego punktu widzenia premiery, ale

niewykorzystane,

aby pokazać coś więcej niż ciekawe zamiary, np. "Letnicy" w warszawskim Powszechnym, dawno nie widziana sztuka Maksyma Gorkiego. Od czasu telewizyjnego "Na dnie" Holoubka nie widziano chyba w Polsce wartego wspomnienia spektaklu wedle Gorkiego. Tym większy apetyt na ten spektakl.

Pomysł przełożenia "Letników" Gorkiego na współczesność sam w sobie jest godny uwagi. Sęk w tym, czy Grzegorzowi Wiśniewskiemu się powiódł? Otóż - nie. Reżyser pozbawił sztukę rosyjskiego kontekstu, usytuował akcję w przestrzeni i czasie bez mała mitycznym (jakaś współczesność). Zabieg "derusyfikacji" okazał się zatem jałowy, nie dając w rezultacie nowych, silnych odniesień, jak wiadomo - "wszędzie" może znaczyć "nigdzie".

Reżyser nie poradził sobie z własnym pomysłem, który potraktował z przymrużeniem oka. Wybudował bowiem na scenie przekrój poprzeczny wielkiej przyczepy kempingowej, supernowoczesny caravaning (bez czwartej ściany) z prysznicem, kanapką, kuchnią itp., aby w pewnym momencie nakazać robotnikom teatralnym przesłonić wnętrze czwartą ścianą - zresztą budowla ta stała w niejakiej sprzeczności z symbolicznym potraktowaniem przestrzeni poza wnętrzem przyczepy. Była to więc zabawa dla zabawy.

Ale pal to licho - najgorzej, że zdezorientowani aktorzy nie wiedzieli, co i kogo grają. Nader ciekawe i zróżnicowane zbiorowisko zagubionych inteligentów z "Letników" stało się grupą ospałych marionetek. Jedynie Edyta Olszówka (Olga) stworzyła postać w pełni wiarygodną - przegranej, odtrąconej kobiety, która usiłuje walczyć o resztkę swojego szczęścia, maskująca swoją rozpacz gapiostwem i pozornym roztrzepaniem. Każde jej wejście na scenę to prawdziwe tchnienie prawdy. Reszta jest, niestety, jedynie zapowiedzią możliwości, które nie zostały uruchomione.

Podobnie jest z jeszcze jedną warszawską premierą. "Nieznajoma z Sekwany" Odona von Horvatha [na zdjęciu scena z przedstawienia] to pewna niespodzianka. Sztuka zapomniana i chyba niezbyt udana, wchodzi na afisz bodaj za sprawą indywidualnych zainteresowań reżyserki Agnieszki Glińskiej (wcześniej wystawiała inną sztukę Horvatha w Ateneum)

Trudno odmówić temu przedstawieniu Teatru Współczesnego zawodowej sprawności i nastrojowości, zwłaszcza że w banalną opowieść o legendarnej topielicy, której maska pośmiertna z czasem stała się symbolem łzawego kiczu, wpisał autor, a za nim reżyserka celne spostrzeżenie o społecznym przyzwoleniu na przemoc, obojętności na ideologie totalne. W spektaklu następuje niepostrzeżenie połączenie narracji bez mała melodramatycznej z podtekstem socjologicznym, wysmakowana rekonstrukcja epoki minionej, stylizacji z ostrzeżeniem przed łatwym znieczuleniem na sprawy przekraczające krąg rodzinnych interesów.

A jednak - pomimo rzetelności wykonania - spektakl nie porywa, może dlatego, że nikomu nie udało się stworzyć tutaj prawdziwej kreacji. Najwięcej szans mieli Borys Szyc (który jednak nie potrafił nadać Albertowi rysów tragicznych, powtarzając "sposoby" znane z jego wcześniejszych ról prostaków, a to dla młodego aktora pewna pułapka) i Natasza Sierocka (Nieznajoma). Tak więc ta historia złodziejsko-romantyczna rozpłynęła się w nastroju zamglonym i emocjonalnie dość obojętnym, wyraźnie poniżej oczekiwań, jakie rozbudził w nas Teatr Współczesny.

Tak więc nic nie zdołało przyćmić "sprawy Środy". To wokół problemów, którymi się zajmuje, teatr krząta się najchętniej i z najlepszym skutkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji