Artykuły

...a na ziemi pokój ludziom dobrej woli

U STÓP ołtarza cztery miecze przebijają kolejno, aż po rękojeść, biskupa Tomasza Becketa. U stóp ołtarza umiera człowiek, a rodzi się legenda. Powstaje mit męczeństwa.

Chór wzywa:

"Oczyśćcie powietrze, wytrzyjcie

niebo, zmyjcie wiatr!

Zdejmijcie kamień z kamienia,

zdejmijcie skórę z ramienia,

zdejmijcie mięśnie z kości i umyjcie

do czysta. Umyjcie kamień i umyjcie

kość, umyjcie mózg i duszę -

umyjcie,

umyjcie do czysta!"

Rycerze, dokonawszy zabójstwa, wchodzą na ambonę i zwracają się do publiczności. Do widzów, zajmujących miejsca w drewnianych ławkach z klęcznikami Katedry warszawskiej.

Bo "Mord w Katedrze" T. S. Eliota, przedstawiony przez zespół Teatru Dramatycznego pod kierunkiem Jerzego Jarockiego, rozgrywa się rzeczywiście w Katedrze. Pośród surowych, gotyckich murów, w zgrzebnym kościele, który do dziś ponosi konsekwencje barbarzyństwa hitlerowców, w bezpośredniej bliskości grobu wielkiego kardynała Wyszyńskiego, który mawiał: "Pamiętajcie, że głowa jest ponad sercem..."

Jest 2 grudnia 1170 r. Katedra w Canterbury. Arcybiskup Tomasz Becket (Gustaw Holoubek) wchodzi do świątyni ze słowem "pokój" na ustach. Rozmowy z królem tę obietnicę pozwalają uczynić poddanym i sobie. "Pokój, lecz bez pocałunku" - wtóruje jednak Posłaniec, oddając właściwy stan rzeczy.

Mija właśnie szósty rok od dnia uchwalenia konstytucji klarendońskich, które ograniczyły tak znacznie działalność Kościoła w Anglii i tak bardzo uzależniły go od władzy świeckiej. Prymas Anglii, Tomasz Becket, uchodzić musiał z ojczyzny zgodnie z rozkazem króla Henryka II Plantageneta. Oto jest jednak z powrotem. Konsekwentny i nieugięty. A przede wszystkim - wyjęty spod rządów króla. Arcybiskup nie ustąpi przed żadnym żądaniem. "Ten pokój nie jest końcem, ani nawet początkiem" - ostrzega Posłaniec, a jego słowa złowrogo odbiją gotyckie mury Katedry.

Niezłomność i nieugiętość nie są już dawno cnotami, bo cena za te cnoty nie jest na ludzkie możliwości. Ani na ludzkie pragnienia. W XX wieku dostojnicy Kościoła, arcybiskupi i kardynałowie, głoszą potrzebę cnoty rozwagi i... kompromisu. Ustępując są bliżej człowieka, wyciągając rękę do pojednania - bliżej prawd swej wiary.

Oto jednak dramat z XII wieku otwiera następne akty. Wkraczająca przemoc (wysłannicy króla) i przywalające pragnienie męczeństwa (arcybiskup), te dwa tragicznie zbieżne motywy łączą się ostatecznie w miejscu najświętszym: u stóp ołtarza.

Tomasz Becket staje się męczennikiem, poległym za sprawę i z imieniem Boga na ustach. Czterej rycerze, niczym jeźdźcy Apokalipsy, czynią spustoszenie i dokonują mordu za sprawę i z imieniem króla na ustach. Nie pytajmy o racje. Racje bywają ' zmienne, rzadko kiedy obiektywne. Tedy nie racje stanowić będą przedmiot refleksji. Końcowe przemówienia rycerzy, usprawiedliwiających swą krwawą misję, można przyjąć i można odrzucić. Są logiczne, lecz zarazem zbyt logiczne, by świadczyć szczerze i starczyć za wytłumaczenie. Myślę, że najważniejsze jest pytanie o konieczność i o inną możliwość rozwiązania konfliktu. Konfliktu między władzą mocną i zdecydowaną a protestem niepokornym, ale i bez szans.

"Wojna pomiędzy ludźmi kala ten świat" - recytuje chór zaniepokojonych kobiet, błąkających się między nawami Katedry, z przerażeniem towarzyszących narastającemu rytmowi tragedii. Ten chór uosabia żywotną siłę tkwiącą w ludziach, siłę pozwalającą im znaleźć w sobie dość odwagi, by zawsze móc zacząć od nowa. Pełną trwożliwej witalności prawdę powtarzają kobiety z Canterbury, a w dźwięku ich jękliwych głosów drżą światła warszawskiej Katedry:

"Oracz znów wyjdzie w marcu i

znów obróci ziemię,

którą obracał już przedtem, a ptak

tę samą pieśń zaśpiewa (...)

Jakaż winna się była dokonać praca,

Jaką krzywdę pokryje śpiew ptaka,

Zasłoni drzewo zielone, jaką

krzywdę

przysypie świeża ziemia?"

Pełna celebry i kościelnej ceremonii forma widowiska łączy w harmonijny sposób bardzo hermetyczną poezję T. S. Eliota z wizualnym bogactwem inscenizacji. Jerzy Jarocki wykorzystał wnętrze warszawskiej Katedry do budowania długich scen procesji z wszelkimi kościelnymi akcesoriami. W powolnym rytmie tragedii jest także miejsce dla ustępów śpiewanych przez chór "Harfa". Dzięki nim przedstawienie nabiera charakteru uniwersalnego, oddalonego od konkretnych zdarzeń, bliższego raczej powolnemu delektowaniu się moralnymi racjami, namiętnościami kształtującymi los.

Założenie to bliskie jest duchowi twórczości T. S. Eliota, którego zamiłowanie do ceremonii i konwencjonalności miało ogromny wpływ nie tylko na jego twórczość, ale i życie. Chociaż urodził się i wychował w USA, szybko odnalazł swoje miejsce w Anglii, gdzie poszukiwał źródeł własnej tożsamości, a znalazł przede wszystkim tak bardzo cenione przezeń umiłowanie konwencji. Logiczne są także związki Eliota z Kościołem, w którym pociągał go poszukiwany przez niego ceremoniał rozmyślań o naturze ludzkiej. Prapremiera "Mordu w Katedrze" odbyła się w 1935 r., w tej samej, co przed 765 laty, Katedrze w Canterbury.

Widowisko warszawskie oczywiście brzmi nieco inaczej niż oryginał. Historyczna prawda o konflikcie między Tomaszem Becketem a Henrykiem II Plantagenetem jest odległa i mało znana. Zaś nasza historia dostarcza wielu powodów do porównań. Jerzy Jarocki powtórzył właśnie inscenizację "Mordu" w Krakowie. Aktorzy Starego Teatru zagrali we wnętrzu Katedry wawelskiej, u stóp grobu biskupa Stanisława, zamordowanego na rozkaz króla Bolesławą Śmiałego. Aktorzy warszawscy zagrali wobec grobu niedawno zmarłego kardynała Wyszyńskiego.

Gustaw Holoubek jako Tomasz Becket zawierzył ceremonialnej manierze inscenizacji. W szatach biskupich prezentował się jeszcze okazalej niż zwykle; czuło się charyzmę tej postaci. A przecież psychologiczny wizerunek Becketa wypadł jakoś skąpo. Ten stanowczy, mistycy żujący polityk był momentami porywający, momentami jednak dziwnie obcy i niezrozumiały. Potężny i słaby jednocześnie. Potężny - siłą woli, słaby - słabością argumentów. Za Becketem częściej przemawiało bijące zeń dostojeństwo i świętość kościelnych szat, niż formułowane bogato i kwieciście argumenty. Tam, gdzie trzeba było spojrzeć szczerymi granic, rozgorączkowanymi oczyma w oczy widza - Holoubek wygrywał. Im dłużej zaś mówił - tym szybciej opadało napięcie pośród ławek z klęcznikami.

Wnętrze Katedry dało to, czego nie mogłaby sprawić najwspanialsza scenografia. Przygotowało emocjonalnie widzów na dramatyczne misterium. Sprawiło jednak i to, że wszelkie braki warsztatowe aktorów zwielokratniane były tu nieznośnie, a dźwięczny pogłos przenosił je w najdalsze zakamarki kościoła. Jeśli ktoś jeszcze miał wątpliwości co do dykcji aktorów polskich, szybko przekonywał się o prawdzie niezbicie i męcząco. Do trwających dyskusji o przyszłości teatru polskiego proponuję - dla wytchnienia od poważniejszych - dorzucić i ten temat.

Najciekawsze aktorsko okazały się role czterech rycerzy, którzy po dokonaniu mordu wkraczają na ambonę i próbują usprawiedliwić swój czyn (Andrzej Łapicki, Krzysztof Gosztyła, Karol Strasburger, Bogusz Bilewski). Ich przebiegłość i pokrętność argumentów idzie o lepsze z siłą przekonywania. Jest to świetny przykład sztuki jednostronnej erystyki, tj. dyskutowania z argumentami, które "mogłyby paść". Dyskusji uprzedzającej wyrazy sprzeciwu, nie potrzebującej partnera. Czystość interpretacji staranna dykcja i świadomość wypowiadanych słów połączyły się z dużą kulturą polityczną odtwórców tych najbardziej kontrowersyjnych postaci.

Przedstawienie kończy się około 22.30. Być może w obawie przed zbliżającą się godziną milicyjną widzowie rozpierzchli się w pośpiechu po opuszczeniu Katedry. Pozostały puste ławki z klęcznikami i pusta ambona, która służyła tego wieczoru za mównicę. W tym samym czasie rekwizytor zebrał porzucone miecze. Teatralne atrapy wracają do teatru...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji