Słoneczna komedia czy dokument marazmu?
Jak zwykle zgadzam się z Boyem i za jego wskazówką radzę, aby widzowie tej "słonecznej" komedii Fredry przyszli do teatru "niewinni jako zwierzęta w raju", nie szukali co autor chciał a czego nie chciał w niej powiedzieć, a tylko wzięli ją taką, jaką się wydaje i niewątpliwie jest - to znaczy wyśmienitą zabawą.
Profesor Kucharski, badacz Fredry odwracający jego twórczość do góry podszewką, nie zawsze szczerym złotem tkaną, twierdził, że Jowialski to nie jest jowialny, miły staruszek, sypiący przysłowia i zabawne facecje jak błyszczące klejnociki, ale to bezmyślne zwierzę, inercją i ograniczeniem mające symbolizować upadek moralny i umysłowy szlachty po upadku powstania listopadowego. Według Kucharskiego "Pan Jowialski" to już nie molierowska komedia typów, ale komedia społeczna, ba! satyra na wegetującą, gnijącą warstwę, którą opiewa.
Nad taką interpretacją utworu, jak pisze Boy, zaciążyła prawdopodobnie wieść, że "Fredro będąc raz na przedstawieniu miał wyjść z teatru podrażniony śmiechem publiczności mówiąc: z czego się oni śmieją?" Ale syn autora sprowadza rzecz do tego, iż Fredro wyszedł, bo mu się nie podobała gra aktorów".
Według recepty Kucharskiego "Pan Jowialski" - jak karykaturyzuje Boy - powinien być wystawiony na tle melodii "Grzmią pod Stoczkiem" i "Z dymem pożarów". Po podniesieniu kurtyny Ludmir i Wiktor mają na scenie rzucać mundury powstańcze w zarośla i wtedy dopiero komedia ma się zacząć. A sam Jowialski "w białym żupanie prążkowanym czarno, tak aby robił wrażenie szkieletu, z trupią głową, będzie z kościanych szczęk wyrzucał drewnianym głosem swoje powiastki i przysłowia".
Na szczęście reżyser londyńskiego przedstawienia, Leopold Kielanowski, nie poszedł za tymi ponurymi radami, a trzymał się tradycji lat ponad stupięćdziesięciu i pokazał obrazek polskiego dworu zgoła niewinny, beztroski i choć może mieszkańcy jego za dużo czasu poświęcają psotom i figlom - nie urasta to do obrazu symbolu. Jest w tej sztuce odrobina satyry, ale - jak to u Fredry - bez żółci i gniewu, ot, pośmiejmy się trochę z jowialnego staruszka, zakochanej w nim jejmość małżonki, durnego szambelana i jego z piekła rodem połowicy. .
Kielanowski ujął swe przedstawienie jako groteskę, prostolinijnie nieskomplikowaną zewnętrznie, pełną zacięcia, a jeśli niezhąrmonizowaną wewnętrznie - takie było chyba jego zamierzenie reżyserskie.
Nie jest to przedstawienie całkowicie tradycjonalne. Kielanowski wnósł do swej inscenizacji kilka nowych i poprzednio nie wyzyskanych elementów. Przede wszystkim - jak sam w programie przedstawienia zaznacza - chce on oddać lwowską aurę sztuki. Akcja wszak toczy się niedaleko Lwowa, autor pisał sztukę we Lwowie, a i premiera miała miejsce we Lwowie w roku 1832 i zapewne wtedy brzmiała lwowską melodią. Dekoracja przedstawiająca panoramę "wiernego miasta" Leopolis (powiększenie sztychu z Brauna i Hogenberga), wprowadza publiczność w lwowskość atmosfery; resztę reżyser stara się wydobyć lwowską melodią języka, w czym nie wszyscy aktorzy chcieli mu dopomóc.
Druga inowacja, którą wyprowadza Kielanowski, idąca zresztą po linii zamierzeń autora, to przeplecenie sztuki motywami muzycznymi, a nawet otwarcie jej jakby komedią muzyczną. Ludmir i Wiktor zaczynają swój dialog piosenką Brandosa z "Krakowiaków i Górali" Bogusławskiego. W końcu aktu III reżyser wprowadza "Kurdesza" ("Jak mnie kochasz dolej szczerze , bo cię kuflem w łeb uderzę"). Dodaje to przedstawieniu dużo stylu i wdzięku i może szkoda, że reżyser nie uzupełnił przedstawienia dalszymi piosenkami, którego teksty znajdują się w pierwszej wersji "Pana Jowialskiego".
Trzecią inowacją - mnie się wydaje, że pod względem reżyserskim najważniejszą jest "uruchomienie" akcji. Przedstawienia "Pana Jowialskiego" - przynajmniej te, o których wiemy - traktowane były statycznie. Jowialski przeważnie siedział w fotelu i opowiadał swe dykteryjki bez poruszania się. Rozbijało to tempo akcji i nawet powodowało, że przedstawienia bywały nudne. Jowialski Kielanowskiego (przepraszam, Vogelfaengera!) to żywe srebro. Chodzi, gestykuluje, wszędzie go pełno. Cała scena jest w ustawicznym ruchu i wszystko można by o obecnym przedstawieniu powiedzieć, ale nie to, że jest nudne.
Od dawna przedstawienia Teatru ZASP nie miały tak mocnej obsady. Dzieląc nawet zespół na tzw. "zawodowców" i półzawodowców czy półamatorów (czego ja osobiście nie lubię i nie uważam tego za podział sprawiedliwy) - w obecnym przedstawieniu oprócz dwóch młodych adeptów ZASP grają sami stuprocentowi zawodowcy, a nawet starzy wyjadacze teatralni.
Pierwszą parę tego poloneza prowadzą Pani Jowialska i Pan Jowialski. Pan Jowialski w interpretacji Henryka Vogelfaengera, czyli ulubieńca polskiego Londynu "Tońcia", to czerstwy szlachciura, nie tyle jowialny ile pogodny, beztroski, pełen zainteresowania dla wszelkiej zabawy. Siłę komizmu Vogelfeangera znamy - bawił i rozśmieszał publiczność, choć, jak plotka zza kulis niosła, był na premierze prasowej chory. Cóż to będzie, gdy wyzdrowieje i całkowicie opanuje rolę! Może nawet sobie przypomni jak to się "bałaka" po lwowsku! Maryna Buchwaldowa jako pani Jowialska była wzruszająco zakochana i wpatrzona w swego Józiczka. Jej rozanielony uśmiech, odsłaniający przynajmniej czterdzieści osiem zdrowych, krzepkich zębów, oraz raczek pieczony na małżeńskie zaloty wiekowego małżonka - pełne były wdzięku i dyskrecji. Była przy tym zabawniejsza niż to się innym paniom Jowialskim udawało.
Druga para - to perełki sztuki: Szambelan i Szambelanowa. Z przyjemnością po tyloletniej przerwie powitaliśmy na naszej scenie Hannę i Karola Dorwskich. Karol Dorwski stworzył doskonałą groteskę. W prostych ramach zupełnego kretynizmu podkreślił komizm zawarty w samym dialogu. Przy pomocy nieodparcie komicznego gestu i mimiki komponował każde zdanie i z każdego tworzył pełną sytuację. Komizmu dodawał bardzo śmiesznym sposobem wymowy i pieszczenia poszczególnych sylab; mnie jako nielwowiance trudno oceniać czy miała to być wymowa lwowska - w każdym razie publiczność na każde niemal odezwanie się Dorwskiego reagowała wybuchami śmiechu.
Hanna Dorwska jako Szambelanowa pokazała swe opanowane aktorstwo, i nie przejaskrawiła postaci. Wydaje mi się, że nie zaszkodziłoby, gdyby była nieco wulgarniejsza, a na pewno za dobrze mówiła po francusku!
Joanna Rewkowska - którą też z radością witamy po długiej przerwie na naszej polskiej scenie - jest zawodową aktorką nawet w sensie angielskim, bo tu kończyła szkołę dramatyczną i tu debiutowała na angielskich zawodowych scenach. Postacie młodych amantek nie są najciekawsze w sztukach Fredry. Helena, egzaltowana, romansowa córka Szambelana (są na ten temat pewne wątpliwości...) znalazła w ślicznej Joasi pełną uroku i stylu odtwórczynię.
Przyzwyczajeni do charakterystycznych ról Romana Ratschki, jego niezapomnianego Dyndalskiego, Ogona z "Tartuffa" czy groźnego dziadzia generała z ostatniej sztuki Mrożka - nie oczekiwaliśmy go w roli amanta. A przecież Janusz to amant. Ma jeszcze młodość, ma zdrowie (i ma wieś!). Ten doskonały aktor i z tym sobie poradził. Był zabawny, a nie przeszarżowany - na dobre mógłby się jeszcze podobać mniej rozkapryszonej pannicy. Nie wiem nawet czy Helena zrobiła taki dobry wybór, bo coś nie bardzo wierzę w szczerość uczucia dla niej Ludmira. Ten młody awanturnik, zakochany chyba bardziej w słowie i w typach, których poszukiwał dla literackiego przetworzenia, wcale nie wyglądał na trafionego strzałą amora. Ja osobiście nie wiem czy nie wołałabym Janusza - Ratschke! A teraz młodzi "adepci": Antoni Kamiński i Roman Kisiel. Podkreślać, że dobrze, że w ogóle są i że dobrze mówią po polsku - byłoby już banałem. Są coraz bardziej aktorami i wnoszą na scenę znacznie więcej niż młodość i entuzjazm - choć i to nie mało. Antoni Kamiński w każdej roli daje z siebie wszystko czym dysponuje. Trudno uwierzyć, że przystojny poeta Ludmir to ten sam aktor co "straszne dziecię" z Mrożka. Był prosty i ujmujący, choć może nie całkiem jeszcze amant: Ale, jak powiedziałam, i z tekstu Ludmir nie przekonuje jako amant. I skąd do tego młodzieńca takie lwowskie "tajoj"? Roman Kisiel, jak zawsze szczery, nadał Wiktorowi podkład wybitnie charakterystyczny, a może nawet zbyt impetyczny. W scenie kłótni panicze byli nieco za gwałtowni.
Oprawę sceniczną, której nastrój nadawał przede wszystkim pomysłowo zastosowany wspomniany już sztych panoramy starego Lwowa, stworzył Jan Smosarski. Obchodzi on w obecnym przedstawieniu trzydziestolecie swej pracy dla teatru, rzetelnej, skromnej i wydajnej. Gratulowali mu wszyscy obecni w teatrze - niech mi wolno będzie moje gratulacje tutaj powtórzyć.
Barwne i stylowe kostiumy zaprojektowała i wykonała Zofia Sikorska. Duży to wyczyn. Oprawa muzyczna (ważna!) Wincentego Rapackiego{?#}. Organizacja, jak zwykle Olgi Lisiewiczowej. { Tak się przyzwyczaiłam do przepisywania całego programu i wymieniania wszystkich oprócz szatniarza, że brak mi wiadomości, kto kierował światłami. Sądząc z tego, że nie "nawaliły" - to chyba Feluś {#os#41947}Stawiński? Od pewnego czasu jedną z dodatkowych przyjemności daje program, przedstawienia (trzeba tu jeszcze raz wymienić Olgę Lisiewiczową). Reprodukcję sztychu "Leopolis" uzupełnia w nim interesujący wstęp reżysera (L. K.), który powiedział tyle ciekawych rzeczy, że właściwie obeszłoby się bez mojej recenzji. Program zawiera też wzruszający wierszyk "Lwowiaka" (autor z kraju) o wysiedlonym ze Lwowa pomniku Fredry.
Tyle napisałam dobrego, że mogę chyba i coś zganić. Przedstawienie jest dobre. Ale bardzo dobre będzie dopiero po jeszcze paru próbach - co ja mówię! - po jeszcze paru przedstawieniach. Zazdroszczę więc przyszłym widzom.