Artykuły

Teatr jako wyprawa do źródeł teatru

XIII Festiwal Szekspirowski w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Największymi wydarzeniami XIII Festiwalu Szekspirowskiego miały być "Hamlet" [na zdjęciu] The Wooster Group oraz przedstawienie "Warum, Warum", wyreżyserowane przez Petera Brooka. I były.

Co prawda festiwal kończy się dzisiaj, ale nie spodziewam się, by coś mogło jeszcze te spektakle przelicytować. Co najciekawsze, choć podobne do siebie jak woda do ognia, prowadziły w tę samą stronę - do samej istoty teatru.

"Warum, Warum" zrobione jest w stylu ostatnich spektakli Brooka - bez kurtyny, niemal bez rekwizytów, bez scenografii, na opatulonej w czarny aksamit scenie. To właściwie monodram, bo druga z postaci tworzy jedynie muzyczne tło, grając na hang, rodzaju metalowego bębna. Reszta jest mówieniem - popisem aktorki, Miriam Goldschmidt, wygłaszającej kwestie wzięte przez Brooka czasem z Szekspira, a częściej z tekstów wielkich postaci współczesnego teatru.

Czy z filozoficznych pytań i teoretycznych rozważań można ułożyć pasjonujące przedstawienie? Okazało się, że można. Teatr pozbawiony akcji i dekoracji, sprowadzony do najbardziej podstawowych pytań, do tytułowego "Warum, Warum" (dlaczego, dlaczego) - dlaczego coś jest takie, a nie inne, dlaczego ulegamy w teatrze złudzeniu, że coś się dzieje naprawdę, dlaczego śmiejemy się albo boimy razem z aktorem - odsłaniał przed widzami serce teatru.

"Hamlet" The Wooster Group to przeciwieństwo spektaklu Brooka, przedstawienie o niebywałym stopniu komplikacji. Jego osobliwość widać już w samym pomyśle. Przywykliśmy wartość szekspirowskich inscenizacji wyceniać według tego, czy proponują nam jakieś nowinki. "Hamlet" The Wooster Group idzie w dokładnie przeciwnym kierunku. Jest odtworzeniem filmowej wersji "Hamleta", z Richardem Burtonem w tytułowej roli, wyreżyserowanej przez Johna Gielguda w 1964 roku.

To zatem ponowna teatralna adaptacja filmowej adaptacji(!). Do tego stopnia wierna, że aktorzy imitują nawet drobne skoki taśmy, nieuniknione w filmie, którego kopie mają już niemal pół wieku. Wygląda to tak, jakby w pewnych momentach dostawali dziwnych wstrząsów. Tłumaczy się to dopiero wówczas, kiedy śledzimy wydarzenia na scenie i film na monitorach. Jedno i drugie ma być równoległe co do milimetra.

Pięknie - ale po co cały ten trud? To hołd dla wielkiego filmowego dzieła - pomyślimy w pierwszej chwili. Otóż właśnie nie. W programie tamtą gwiazdorską, broadwayowską produkcję nazywa się nawet "haniebnym" przedstawieniem. Ale jakby Burton nie grał Hamleta, i tak jego rola stała się jedną z ikon historii kina i teatru. Czy zatem wbrew czasowi jesteśmy w stanie do niej w twórczy sposob powrócić?

Film Gielguda oglądamy przez cały czas nie tylko na małych monitorach z boku, ale także na wielkim ekranie na wprost. Tylko że dzieją się tu różne cuda, np. postaci czasem się rozwiewają, jakby celuloid taśmy był prześwietlony. A czasem pojawiają się sceny z innego filmowego "Hamleta", nakręconego przez Kennetha Branagha. Raz ekran pokrywa się śniegiem, a w innym momencie wyskakują wielkie bąble, takie same jak dawno temu w kinie, gdy taśma się usmażyła od ciepła lampy projektora. Na małych monitorach pokazywany jest oryginał, a na wielkim ekranie oglądamy to, co robi z nim czas albo co robią inni ludzie. Poprzez wszystkie te późniejsze wydarzenia próbujemy wrócić do tego, co było początkiem, źródłem.

Chodzi w tym o coś więcej niż tylko o sam film Gielguda. W niektórych scenach na innych jeszcze monitorach oglądamy utrwalone jako stopklatki postacie sztuki. Zabity przez Hamleta Poloniusz przypomina Rembrandtowskie płótno, martwa Ofelia - jakby dzieła prerafaelitów. Podobnych fotograficznych cytatów z historii malarstwa znajdzie się tu więcej. Elizabeth Le Comptei próbuje w swoim "Hamlecie" ożywić całe to muzeum, jakie mamy w głowach - zapełnionych dziś po brzegi obrazkami z przeszłości. Jej "Hamlet" nie jest przy tym samą rekonstrukcją, bo dokłada do tego dziedzictwa własną cegiełkę - koncertowe, rockowe wstawki, które aktorzy wykonują już we własnym imieniu.

Multimedialny, supernowoczesny spektakl The Wooster Group jest tak naprawdę próbą ożywienia teatralnej tradycji. Choć dziwnie, przyznać trzeba, przeprowadza ten zabieg. Mówię o zabiegu, dlatego że wszystko to dzieje się w jakiejś sali operacyjnej, a w krótkich pauzach słyszymy delikatne, regularne sygnały kontrolującej bicie serca aparatury. To właśnie taki teatr, jaki kreują The Wooster Group i Peter Brook, podtrzymuje jego pracę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji