Artykuły

W teatrze jak w życiu

Zdumiała mnie lakoniczność omówień telewizyjnego spektaklu "Drewniany talerz", jakie znalazłem na łamach prasy. Byłem przekonany, że sztuka nieznanego amerykańskiego autora Edmunda Morrisa (szkoda, że w poprzedzającym widowisko Teatru TV felietonie mowa była o wszystkim, co i tak widz musiał odczuć i zrozumieć, zabrakło zaś słów poświęconych autorowi) zachęci recenzentów do pewnych refleksji natury ogólniejszej. Nie tylko dlatego, że przedstawienie wyreżyserowane przez Jana Bratkowskiego zaliczyć wypada do najwartościowszych sukcesów Teatru TV (i tego zdolnego reżysera osobiście). I nie tylko dlatego, że kilku milionom widzów dane było obejrzeć znakomity zespół aktorski, że był to spektakl obsadzony i zagrany po mistrzowsku, że każda postać zaprezentowana została przez artystów bezbłędnie - poczynając od Kazimierza Opalińskiego, który odtworzył rolę starego Lona. Więc choć w moich felietonach z zasady unikam "recenzowania" nie mogę tym razem powstrzymać się, by nie przypomnieć czytelnikom, że ów wieczór głębokich doznań i wzruszeń zawdzięczaliśmy (wymieniam w kolejności alfabetycznej): paniom - Krystynie Borowskiej i Renacie Kossobudzkiej oraz panom: - Henrykowi Bąkowi, Henrykowi Borowskiemu, Krzysztofowi Chamcowi, Janowi Ciecierskiemu i Leonowi Pietraszkiewiczowi.

Zdawkowość omówień uderzyła mnie w zestawieniu z emocjonalną reakcją widowni telewizyjnej, którą spektakl do głębi poruszył, która odnalazła w nim odbicie znanych jej dobrze z własnych doświadczeń tragedii. Bo przecież - pozostawiając na uboczu wszelkie różnice natury społeczno-politycznej dzielące rodzinę z "Drewnianego talerza" od przeciętnej rodziny w naszym kraju - problem pokazany w tej sztuce jest ponadczasowy i ponadustrojowy. Synowie starego Lona nie są złymi dziećmi i nie chcą krzywdy swego ojca. Nie jest - w gruncie rzeczy - zła i synowa. Tragedia starego Łona, który musi przegrać i odejść z domu, nie przyniesie rozwiązania w dramacie rodzinnym syna. To tragedia, w której winowajcami są wszyscy i w której winien przecież nie jest nikt, bo sytuację bez dobrego wyjścia stworzyło życie, określone warunki, bezsilność człowieka wobec nieuchronności losu.

Jakże często zastanawiamy się - publicznie i każdy z nas na swój własny użytek - nad dramatem starości. Iluż jest ludzi, którzy zadają ból swoim najbliższym wbrew swojej woli którzy z rozpaczą widzą, że ktoś dla kogo chciałoby się zrobić wszystko, cierpi, bo nic zrobić nie można. Bo nie zawsze wystarczą dobre chęci i dobre serce. To właśnie też decyduje o bolesnej aktualności sytuacji przedstawionych w "Drewnianym talerzu", o tym, że nie sposób było patrzeć na ten spektakl oczami niezaangażowanych widzów, że poruszył on serca i umysły. Brzmi to może sentymentalnie, ale tak właśnie zareagowali telewidzowie na to przedstawienie.

Tak się złożyło, że oglądałem je w dość licznym gronie znajomych. Nie będę wyliczał, kto z nich opuścił z zawstydzeniem głowy, kto w namiętnej dyskusji, jaka się po spektaklu wywiązała, bronił siebie lub siebie oskarżał, szukał związków i analogii między układem stosunków w swojej rodzinie a sytuacją rodziny starego Lona. Kilka dni później w jednym z powiatowych miasteczek podczas rozmowy z kilkudziesięcioma uczestnikami spotkania autorskiego nagle ktoś wspomniał o tym spektaklu. I już o niczym innym nie rozmawialiśmy. Myślę, że oba wydarzenia nie stanowiły wyjątku, że o sztuce Morrisa telewidzowie nieprędko zapomną, i że spontaniczność i temperatura reakcji widowni na ten spektakl pozostaje w wyraźnej sprzeczności z lakonicznością reakcji prasowych. Nad tym ostatnim można tylko ubolewać.

[Data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji