Prezydentki
Wrocław i Warszawa. Dwie interpretacje tej samej sztuki. Różne światy, różne przesłania. I wydaje się jednak, że różne sztuki. Wyszłam z teatru, wsiadłam do taksówki i jeszcze się trzęsłam. - Tak pani zmarzła w tym teatrze? - zdziwił się kierowca. - W ogóle nie zmarzłam - odpowiedziałam - tylko sztuka była wstrząsająca. - A o czym? - zapytał. Poczułam pustkę w głowie. Cóż za bezceremonialne pytanie! Kierowca jednak czekał na odpowiedź. Miałam do dyspozycji jedno, maksimum dwa zdania. - Że ludzie próbują za wszelką cenę doskoczyć do swoich wyobrażeń o tym, jacy powinni być, do idealnej wizji samych siebie i jak im nic z tego nie wychodzi - powiedziałam w końcu. - No tak, to jest straszne - zgodził się kierowca. - A najgorzej, jak ktoś to sobie uświadomi na łożu śmierci, jak już jest za późno.
Dla trzech kobiet - bohaterek sztuki - właśnie jest za późno, choć nie leżą na łożu śmierci. Uwikłane w stereotypy mieszczańskiej kultury na próżno starają się zrealizować swoje ideały. Jedna usiłuje być wzorową matką i trwa w chorym związku z dorosłym, tyranizującym ją synem alkoholikiem. Druga chce realizować stereotyp wzorowej żony oddanej mężczyźnie aż do absurdalnego akceptowania jego kazirodczego związku z ich córką. Trzecia, chora psychicznie, owładnięta manią religijną, pragnie zostać świętą poprzez przepychanie zatkanych kibli, którą to pracę ofiarowuje Chrystusowi.
Spektakl-oskarżenie
W ciasnej przestrzeni brudnej kuchni kobiety rozmawiają, a właściwie każda z nich wygłasza swój monolog. Atmosfera klaustrofobii, duchoty i ciasnoty umysłowej jest przytłaczająca. Bohaterki snują wizje happy endu. Erna widzi siebie jako szczęśliwą żonę rzeźnika, Greta spotyka mężczyznę swego życia, a Mariedl znajduje w zatkanych kiblach prezenty od księdza proboszcza. Happy endu jednak nie będzie. W finale Erna i Greta mordują Mariedl. Pojawia się przerażona Matka Boska. Morderczynie usiłują ścierką zasłonić zwłoki Mariedl. A mogło być tak pięknie! Bo przecież bohaterki jak ulał pasowałyby do telenoweli, w której ich papkowate myśli i tragicznie głupie pomysły na życie z pewnością skończyłyby się ślubem z księciem z bajki. Ale to nie jest telenowela, to wstrząsające oskarżenie pod adresem naszej kultury produkującej ludzi okaleczonych, potwory, piekielne kreatury zdolne jednak do życia i do zabijania. I takie to są "Prezydentki" wystawione we wrocławskim teatrze.
A jednak komedia
Warto przypomnieć to przedstawienie dziś, kiedy jesteśmy właśnie po premierze tych samych niby "Prezydentek" w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Ciągle mając w pamięci przedstawienie wrocławskie, z niedowierzaniem patrzyłam na małą scenę Powszechnego, gdzie oto rozgrywała się prześmieszna komedia o grzebaniu w g... Publiczność śmiała się serdecznie z głupich, ale w gruncie rzeczy godnych współczucia bohaterek. Ich paplanina została tu przedstawiona jako wszystkim znane i niebudzące grozy dialogi rodem z telenoweli. I tylko nie wiadomo, dlaczego te poczciwe kobietki w finale zabijają. W tej inscenizacji sztuka jest niestety zupełnie niezrozumiała. Ale za to śmieszna, więc w przeciwieństwie do "Prezydentek" wrocławskich z pewnością będzie grana z powodzeniem przy pełnej sali. Tylko z czego tu się śmiać? Oczywiście, że sztuka jest w pewien sposób komiczna, ale tym specyficznym rodzajem humoru. "Troszku śmieszno, troszku straszno!" We Wrocławiu jest zdecydowanie "straszno", w Warszawie natomiast zupełnie "śmieszno".