Ofiary tandety
DOPIERO TERAZ, po triumfalnym pochodzie po Europie (i Polsce) "Prezydentki" Wernera Schwaba trafiły do Warszawy. Legenda Schwaba zdążyła się już nieco ucukrować, teatr repertuarowy przyswoił jego obrazoburcze teksty i odkrył, że się nadają do grania. Zresztą buntownik od samego początku stukał do drzwi mieszczańskiego teatru. Na początku mu nie otworzono - potem przyjęto za swojego, teraz niemal się czci, komentuje i porządkuje. A Schwab zrobił to samo, co uczyniło wcześniej wielu innych artystów - uchylił mianowicie kolejne drzwi do świata nie zauważanego przez sztukę, nie zauważanego przez warstwę do zauważania "powołaną" (czyli inteligencję), pokazując na scenie duchowe i społeczne doły.
Kim są bowiem kobiety, bohaterki "Prezydentek"? To nie tylko konstrukcje językowe (jak to bywało w innych sztukach Schwaba), choć wykoślawiony język pełen tautologii, fizjologii i gazetowej papki i w tej sztuce ostro dźwięczy. To przede wszystkim ofiarnice tandety, uboczny produkt gazetowo-parafialnej indoktrynacji, dźwigające swój parszywy los mimo wszystko, w nadziei na jakąś wielką odmianę. Sęk w tym, że ta odmiana - jawiąca się w ich marzeniach - zalatuje jeszcze bardziej intensywną tandetą, zapowiadając nieuchronną tragedię. Spotykają się te trzy niemłode kobiety, umęczone przez życie, z okazji zakupu starego telewizora - na co po wielu wyrzeczeniach zdobyła się jedna z nich. I przy tym telewizorze najpierw dają upust swoim gorzkim żalom, a potem marzą. Rysują świat, jakim pragnęłyby go widzieć, wykrzywiony i brudny, ale o ileż czystszy od tego, w którym tkwią. Kiedy przychodzi wrócić do rzeczywistości, za te liche marzenia płacą wysoką cenę.
Przedstawienie w Powszechnym odsłania świat wydziedziczonych z wielkiej tradycji, ograniczonych duchowo, więdnących w samotności i biedzie kobiet. Przed nadmiernym napięciem chroni widza osobliwy humor, mieszanina dojmującego banału, fekalno-fizjologicznych pasji, podlanych bigoterią. Co chwila rozlegają się wybuchy śmiechu, które jak tarcza osłaniają przed nieznanym światem beznadziejnego bólu, cierpienia, nieosiągalnego pragnienia. Pod koniec jednak zalega straszliwa cisza, a może i przerażenie.
Elżbieta Kępińska (Erna), Joanna Żółkowska (Greta) i Ewa Dałkowska (Maryjka) grają jak natchnione. Nadają swym bohaterkom rysy hiperrealistyczne - prawda gestu, sposobu zachowania idzie w ich interpretacji w parze z pewnym nadmiarem, rodzajem przedziwnego skarlałego uduchowienia. Erna marzy o związku z producentem wątrobianki, codziennie zabijana po kawałku przez syna alkoholika. Greta oddaje serce swojej suczce, rozpamiętując dawne czasy. Maryjka zawierza duszę Najświętszej Panience, cały swój świat ograniczając do pracy w ustępach. Erna z zamglonym spojrzeniem, naturalistyczno-liryczna, energiczna Greta z ostrym języczkiem, praktyczna i bez złudzeń, i rozbabrana bigotka Maryjka diabłem podszyta - każda inna, a wszystkie wykoślawione przez życie i wyobrażenia, jakimi były i są karmione. Porażający obraz resztek po eleganckim mieszczańskim świecie. A jednocześnie z odrobiną nadziei. Pod warstwami brudu, brutalności, oczywistej głupoty, nieporadnej paplaniny kryje się bowiem i domaga spełnienia wielka, niezaspokojona potrzeba miłości. Schwab odkrywając nieznany, "brzydki" świat, powiada, że i w nim można dostrzec tragiczne piękno, że ten świat także wart jest uwagi.