Artykuły

Witkacy w Starym Teatrze

Jakkolwiek "Matka" nie należy chyba do najdoskonalszych utworów Witkacego, trudno nie powitać z zadowoleniem jej wystawienia - już choćby ze względu na zmniejszenie w ten sposób fatalnego zadłużenia naszych teatrów w stosunku do spuścizny po jednym z najbardziej oryginalnych i dynamicznych dramaturgów polskich sprzed wojny. Co prawda, określenie "doskonały" źle się w ogóle rymuje z twórczością tego prekursora "czystej formy" w teatrze. Wartość Witkacego nie polega, jak wiadomo, na jasności myśli prowadzącej, na przejrzystej i konsekwentnej konstrukcji, na jednolitej i zwartej akcji - słowem, tych wszystkich współczynnikach, które stanowią o doskonałości dzieła przeznaczonego na scenę. To, co fascynuje, co pozostaje żywe, a często wciąż jeszcze nowatorskie w tych dramatach, to raczej temperament, furia pisarska, świetność wyobraźni teatralnej, przejawiająca się w poszczególnych, hojnie rozsianych pomysłach; przede wszystkim zaś - przenikliwość i drapieżność analizy stosunków aktualnych i zdumiewająco trafne wyczucie nadchodzącego kataklizmu.

"Matka" zawiera po trosze wszystkie te elementy, ale szczególnie nieskoordynowane; całość odznacza się rzadkim - nawet u Witkacego - brakiem spoistości i "wszystkoizmem", który w czytaniu interesuje i urzeka bogactwem pomysłów i propozycji intelektualnych, ale źle znosi nieubłagane rygory sceny. Widz teatralny nie jest w stanie objąć naraz zbyt wielu wątków myślowych i nawarstwień formy, jeżeli autor nie aplikuje ich na zasadzie pewnej logiki skojarzeń - bądź to racjonalistycznej, bądź wzruszeniowej, czy choćby czysto wizualnej. Pierwszy - najbardziej jednolity - akt sztuk: trzyma się tej zasady: tutaj wszystko łączy się harmonijnie (o ile można użyć tego określenia w stosunku do utworu opierającego się tak zdecydowanie na dysonansach). W swej najbardziej zewnętrznej warstwie jest to oczywiście parodia dramatu naturalistycznego i "tragedii rodzinnej" - ibsenowskich "Upiorów" czy strindbergowskiego "Ojca". Wszystkie schematy, tradycyjnie wyznaczające ten układ, zostają tu bezlitośnie skarykaturowane: szlachetna matka, zarabiająca ,robótkami" na utrzymanie syna-jedynaka, stale urżnięta w sztok i "wyjąca dziko" pieśń o swoich trzech kochankach; syn - artysta o talentach bliżej niesprecyzowanych, oczywiście nieprzystosowany do rzeczywistości, pełniący rolę "wampira" w stosunku do swej poświęcającej się rodzicielki; idylliczna narzeczona, w której anielskość różnych prapolskich Zoś łączy się niedwuznacznie z oczywistymi inklinacjami do procederu wesołej dziewczynki; zmarły ojciec rodu (bandyta, który zginął na szubienicy) przemawiający z zaświatów do swej połowicy i syna, niczym szekspirowski Duch starego Hamleta itd. itd.

Ale to nie tylko groteskowa parodia pewnych motywów literackich - to zarazem ostra i nieubłagana satyr(a na autentyczną rzeczywistość życiową, na realnie panujący układ stosunków. Jak zwykle u Witkacego, elementy parodystyczne łączą się tu z autentycznym tragizmem, z przejmującym cierpieniem i grozą w obliczu nieuchronnie nadchodzącej katastrofy. Leon - bohater - ujęty jest karykaturalnie, ale jego dywagacje na temat "końca indywiduum zarżniętego przez społeczeństwo" wyrażają przerażenie samego autora i odznaczają się niewątpliwą przenikliwością i jasnowidztwem. Cały ten akt uznać można istotnie za bardzo dobry, zamknięty w sobie i obiecujący wiele w stosunku do całości.

Niestety, akt drugi przynosi rozczarowanie. Rozwinięcie akcji jest blade i nieprzekonywające - nie tylko z punktu widzenia, jakiejś logiki racjonalnej, ale nawet pod względem inwencji i świeżości poszczególnych pomysłów. Leon, po swym ożenku, zaniechał akcji uświadamiającej społeczeństwo o grożącym mu kataklizmie i zajął się "działalnością szpiegowską"; Zosia, jak łatwo było przewidzieć, oddaje się ohydnej rozpuście. Szlachetny matka, zdruzgotana tymi występkami, przede wszystkim zaś przepita definitywnie, oddaje wreszcie ducha. Koniec? Nie, bo następuje jeszcze epilog, przynoszący mnóstwo (nowych zagadnień i motywów, z których każdy starczyłby na odrębną sztukę. Retardacje i antycypacje czasowo przestrzenne: obok bezwładnych zwłok nieboszczki matki pojawia się ucieleśnienie jej - a właściwie żywa osobowość - sprzed wielu lat, kiedy była jeszcze "matką in spe", noszącą w łonie embriona obecnego bohatera; zjawia się również dawno nieżyjąca siostra jej, baronówna Obrock, i powieszony przed laty małżonek-bandyta. Wkraczają nowe motywy parodystyczne: milczący robotnicy, przypominający trochę robotników z "Wyzwolenia". Finał przynosi przejmujący i tragiczny motyw katastroficzny: "Jest jakieś wyjście?" "Ale skąd? My w tej rurze też siedzimy od początku i też nie wiemy, jakeśmy się w nią wpakowali" ... Trup matki okazuje się manekinem; wszystko był humbug. Tylko klęska głównego bohatera-indywidualisty jest faktem bezspornym: robotnicy unicestwiają go, rzucając się nań hurmem i ciskając go do zapadni, gdzie ginie z kretesem, jak Don Juan w czeluściach piekielnych; natomiast wykonawcom wyroku autor, niewątpliwie ożywiony duchem wieszczym, każe ustawić się "w ogonku" do owej rury, z której nie ma wyjścia...

Każdy z tych motywów sam w sobie jest świetny, fascynujący nieoczekiwanym błyskiem myśli i efektowny pod względem teatralnym; ale powiązanie ich nie wydaje się organiczne, ma w sobie jakąś dowolność, czy nawet przypadkowość. Widz, ostrzelany z tylu dział naraz, przestaje wreszcie reagować i z góry kapituluje.

Niemniej, nie mówiąc już o doskonałym akcie I, poszczególne pomysły - właśnie w epilogu - uderzają swym wyrazem teatralnym, swą przejmującą ekspresją i w zadziwiający sposób odpowiadają naszemu dzisiejszemu "zamówieniu estetycznemu", jeżeli chodzi o ową specyficzną ambiwalencję groteski i tragizmu, śmieszności i bólu, błazenady i okrucieństwa.

Tak więc dobrze się stało, że Teatr Stary włączył tę sztukę do swego repertuaru - tym bardziej, że wyszedł na ogół zwycięsko z trudnego zadania. Jerzy Jarocki, jako reżyser, trafnie rozłożył akcenty, znalazł dobry ton wypowiedzi, wypośrodkowany między warstwą parodystyczną a ekspresją autentycznego dramatyzmu. Przedstawienie jest niewątpliwie dużo bardziej przejrzyste i zwarte w części pierwszej, w drugiej chyba dość blade, a w epilogu nieco chaotyczne; łączy się to jednak z właściwościami samego tekstu. Wiele doskonałych pomysłów teatralnych przewija się zwłaszcza w scenach finalnych. Wykonania aktorskie wydają mi się na ogół bardzo dobre, wyraziste i trafnie oddające tonację sztuki- zwłaszcza jeżeli chodzi o głównych bohaterów: Janinę Węgorzewską (Matkę), graną przez Ewę Lassek z maestrią balansującą na cienkiej granicy między groteską i emfatycznością, i Leona Węgorzewskiego (Syna), interpretowanego z inteligencją, autoironią i nerwem dramatycznym przez Antoniego Pszoniaka. W roli jego narzeczonej, a następnie wampirowatej połowicy Zofii o dźwięcznym nazwisku panieńskim Plejtus, wiele szelmowskiej perfidii i wdzięku scenicznego przejawia Romana Próchnicka. Świetna artystka starszego pokolenia, Antonina Klońska, zaprezentowała swój styl prawdziwie "awangardowy" w niewielkim, ale ważkim epizodzie Józefy baronówny Obrock (przez ck).

Scenografia Krystyny Zachwatowicz wydaje mi się bardzo dobra; mniej przekonywające są kostiumy. Zwłaszcza niedobry chyba jest wydziwaczony, pretensjonalny, a pozbawiony humoru plastycznego kostium "wiernej sługi" Doroty; myślę, że ta właśnie postać - w odróżnieniu od reszty protagonistów - powinna być przybrana w strój ostentacyjnie naturalistyczny. Jest ona przecież jedynym rzecznikiem przyziemnego rozsądku i trzeźwości w całym tym świecie figur z maligny i z kokainistycznych widziadeł.

Bardzo piękna i pełna ekspresji muzyka Krzysztofa Pendereckiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji