Sposób na Amerykę Chandlera
Rozmowa z reżyserem LACO ADAMIKIEM
Zrealizował Pan dla Teatru Telewizji "Iwanowa" Czechowa, "Fedrę" Racina, "Lorenzaccia" Musseta (wspólnie z Agnieszką Holland), "Elżbietę, któlową Anglii" Brucknera. Niedawno emitowany byt tryptyk Mikkego "Ostatni z Jagiellonów". Czym zafascynował Pana Chandler, że po utworach klasycznych i historycznych sięgnął Pan po powieść sensacyjną?
W książkach Chandlera jest na pewno coś więcej niż w dobrym kryminale. To prawdziwa literatura. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest w niej coś z klimatu Czechowa. Ci ludzie, którzy żyją w rzeczywistości dużego, amerykańskiego miasta lat czterdziestych szukają czegoś, co można by nazwać szczęściem: Nie mogą tego znaleźć, są zagubieni, nostalgiczni. Żyją w stanie "głodu", tęsknoty za życiem etycznym. W tym świecie dziwny i połamany człowiek Philip Marlowe jest kimś, kto za każdą cenę postępuje zgodnie z tym, co uważa za słuszne. Opis rzeczywistości jest również taki, jak w wielkiej literaturze, Chandler funkcjonuje jako jeden z klasyków "czarnego" kryminału amerykańskiego. Nie jest on "czarny" dlatego, że występują w nim "czarne charaktery", ale dlatego, że dość precyzyjnie pokazuje krytyczną sytuację tego społeczeństwa. Robienie Chandlera dziś, to przede wszystkim powrót do klasycznego, oryginalnego źródła tego nurtu. Dlatego warto się tym zajmować.
- W postaci Marlowe'a jest pewna niekonsekwencja świadomie założona przez Chandlera, Na tle rzetelnie sportretowanych realiów, uczciwy prywatny detektyw wydaje się momentami nieprawdopodobny...
- To postać fascynująca. Wyraża tęsknotę za światem uporządkowanym, moralnym. Czytelnik identyfikuje się z nim błyskawicznie. Lubi go wbrew tym jego cechom, które nie są bohaterskie. Marlowe jest zwyczajny, przeciętny. Ma tylko większe poczucie godności i potrzebę działania w jej obronie. To człowiek myślący, skomplikowany i tak właśnie interpretuje tę postać Piotr Fronczewski.
- Realia amerykańskie trudne wykreować w warszawskich plenerach, czy warsztatach na Woronicza.
Czy na Amerykę Chandlera znalazł Pan własny sposób?
- Ja nie inscenizuję Ameryki. Jest kilka ekranizacji powieści Chandlera i Hemmeta, które uważa się dziś za klasyczne, choć łączy je z nimi w zasadzie tylko schemat fabularny. Przyznaję się do fascynacji tym czarno-białym okresem kina, nie tylko amerykańskiego. Naiwności, które wynikają z tamtej techniki: sztywność, teatralność dialogów, tylne projekcje dziś drażniłyby widza. Tamtym filmom to wybaczamy. Ja, w mojej inscenizacji, świadomie się do tego odwołuję, ale przede wszystkim przyjąłem założenie, dzięki któremu na plan pierwszy wysuwają się aspekty psychologiczne, wewnętrzny świat postaci. Usiłuję zajrzeć do niego, w miarę możliwości najgłębiej. Scenografia, operuje skrótem, a wachlarz realiów jest jakby ściągnięty. Wybieram elementy, które w danym momencie dopowiadają całość. Tak je fotografuję i oświetlam, że jest to nasycone sensualnie, intensywnie, ale nie realistycznie. Pokazuję sceny plenerowe, widoki za oknem, na których jest kawał świata, ale robię to w sposób świadomie naiwny, nie wychodząc ze studia.
-Powieści Chandlera to nie tylko fabuła. Dla wielu czytelników istotniejsze są opisy, monologi wewnętrzne, w których najpełniej objawia się jego styl. Ta warstwa przeważnie ginie w adaptacjach filmowych i teatralnych...
- Zgadzam się, że smak jego utworów, bardzo oryginalnego humoru i indywidualnych refleksji istnieje głównie w słowie. Metafor chandlerowskich nie da się zastąpić nawet najbardziej premyślanym i wyrafinowanym obrazem. Można je tylko zacytować dosłownie. My też tak robimy. Nastrój tej książki, jej podstawową ekspresję staram się przekazać punktem widzenia, sposobem w jaki to opowiadam-fotografuję. Naprawdę dobrą literaturę trudno opowiedzieć - wyrazić w innym rodzaju sztuki. Istnieje jednak tęsknota, aby zobaczyć ją inaczej. Zawsze ciekawe jest inne spojrzenie, kolejny krok, który służy poznaniu - siebie i świata. To jest fascynujące i trzeba takie próby podejmować. Ludziom bardzo przywiązanym do literatury, nie tylko Chandlera, ale na przykład Dostojewskiego, czy Kafki trudno jest zaakceptować inną wizję niż ta, którą sobie stworzyli w czasie lektury. Widziałem kilka adaptacji teatralnych i telewizyjnych Dostojewskiego, i choć jestem miłośnikiem jego twórczości, sam chętnie je oglądam.
- Współpracował Pan przy wielu swoich inscenizacjach ze scenografem Barbarą Kędzierską. Nie jest to jedyne nazwisko, które powtarza się na planszach realizowanych przez Pana spektakli...
Jestem reżyserem, który nie lubi na planie konfliktów. One mnie dekoncentrują zamiast rozwijać, czy pobudzać. Współpraca z ludźmi nowymi peszy mnie i dużo czasu musi upłynąć, zanim poczuję się w niej swobodnie. Staram się tworzyć swoją ekipę ludzi, z którymi pracuję przez czas dłuższy niż realizacja jednego widowiska. W ten sposób można szybciej i łatwiej osiągnąć zamierzone rezultaty artystyczne. Dotyczy to nie tylko scenografii. Na przykład ważnym czynnikiem decydującym o efekcie zarejestrowanym na taśmie jest oświetlenie. Nazwisko realizatora światła przemyka przez ekran niezauważone. Jest to funkcja kompletnie niedoceniona. Ten współpracownik obok scenografa bezpośrednio pomaga mi tworzyć moją wizję. Dlatego wśród ludzi, z którymi stale pracuję jest Hubert Jakubowski.
Krytycy uważają, że jest Pan najbardziej konsekwentnym twórcą estetyki teatru w telewizji. Ważną rolę odgrywa w niej przestrzeń. Aktor ma do dyspozycji kostium, niezbędny rekwizyt i prawie puste studio...
- Operuję skrótem w scenografii nie dla efektu plastycznego samego w sobie, lecz po to, by najklarowniej, najoszczędniej osiągnąć iluzję - nastrój rzeczywistości, którą przedstawiam. Do tego nie jest mi potrzebna realistyczna sceneria. Scenografia jest dobra, gdy inspiruje sposób fotografowania. Lubię plastykę, ale gdy mam sfotografować coś wspaniałego, efektowną, skończoną dekorację, w końcu zawsze od niej uciekam i skupiam się na aktorze. Zaufanie mam tylko do twarzy ludzkiej, do postaci.
Poza tym "teatr telewizji" to określenie niezbyt precyzyjne. To
bynajmniej nie jest "teatr", tylko specyficzne widowisko telewizyjne, które ma na pewno o wiele więcej wspólnego z filmem niż z teatrem.
- Wielu ludzi związanych z telewizją narzeka na coraz trudniejsze warunki pracy. Pana jak dotąd te niedogodności nie zdołały zniechęcić...
- Pewne ograniczenia wynikają ze znanych ogólnie trudności z jakimi boryka się cały kraj, w tym także telewizja. Nie chodzi nawet o pieniądze. Po prostu trudno jest pracować na psującym się sprzęcie, zorganizować wszystko na czas. To może niektórych artystów męczyć. Nie czuje się tego tak bardzo w teatrze, choć w filmie już chyba tak. Na szczęście nie odeszli jeszcze wszyscy fachowcy, którzy potrafią i lubią tu pracować.