Artykuły

Nawet jak się pomylił, to miał rację

- Mój przyjaciel, po jakimś spektaklu z Zapasiewiczem, na którym byliśmy w Krakowie, powiedział coś, co świetnie podsumowuje charakter jego pracy i jego jako aktora i człowieka: "Zapasiewicz nawet jak się pomyli, to ma rację" - mówi Jerzy Radziwiłowicz, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Zbigniewa Zapasiewicza jako wybitnego artystę i mentora wspomina Jerzy Radziwilowicz

EWELINA KUSTRA: Pamięta pan pierwsze spotkanie ze Zbigniewem Zapasiewiczem?

JERZY RADZIWIŁOWICZ*: Właściwie trudno nazwać to spotkaniem. Był rok 1968, dopiero zaczynałem przygodę z warszawską szkolą teatralną. Zapasiewicz był tam wykładowcą. Mijaliśmy się na korytarzu, było kurtuazyjne "dzień dobry". Nie miałem z nim zajęć, więc nie było w tym nic osobistego. Ale proszę sobie wyobrazić, co może czuć 18-letni człowiek wchodzący do szkoły teatralnej, który nagle natyka się na takich mistrzów. Znaliśmy się więc tylko z widzenia i to ja zdecydowanie lepiej znałem Zapasiewicza niż on mnie. Poważnie, zawodowo, zetknęliśmy się parę lat później. To był rok 1973, gdy Stanisław Różewicz zaproponował mi rolę w "Drzwiach w murze". Główną rolę grał Zapasiewicz. Pamiętam doskonale to onieśmielenie i ogromny stres, żeby przed takim autorytetem na planie w żaden sposób się nie wygłupić. Krótko mówiąc, żeby zagrać porządnie, na przyzwoitym poziomie. Ale to spotkanie z nim jako partnerem w pracy było jednak bardzo rozluźniające.

Nie kusiło pana, 23-latka, żeby popisywać się przed mistrzem?

- Oczywiście, że kusiło. I on chyba, tak zresztą jak dziś my wszyscy, mający wiele lat doświadczenia w tym fachu, musiał sobie z tego doskonale zdawać sprawę. Że w konfrontacji młodego człowieka z autorytetem takie ciągoty są niejako naturalne, ale rzadko wychodzi z nich coś dobrego. Zapasiewicz w jakiś niesamowity sposób burzył tego typu napięcie, pokazywał jak nabierać dystansu, jak się na nic nie sadzić. Pokazywał, że na planie się kręci, ale też rozmawia, żartuje, odpoczywa. To było dla mnie objawienie, bo miałem wtedy przed sobą dwóch wspaniałych panów, jego i Stanisława Różewicza. Byłem jak w potrzasku, żeby im obydwu sprostać. Szczęśliwie dla mnie obu cechowało podobne, luźne podejście i bardzo mi tym ułatwili odnalezienie się w świecie zawodowym.

Zapasiewicz od razu stawał się najlepszym kumplem?

- Żaden brat łata - co to, to nie. Zero poklepywania po łopatkach i natychmiastowego przechodzenia na "ty". Po prostu bardzo naturalny facet, bez zadęcia. Pokazał, że on sam ma do siebie dystans. Dzięki temu poczułem, że mogę się przy nim rozluźnić, że nie muszę niczego udawać i się napinać.

Krążą legendy o sumienności Zapasiewicza. Grał w "Iwonie księżniczce Burgunda" w dniu śmierci swojej matki. To specyficzne rozumienie zawodowej powinności.

Niezwykle szanuję takie podejście do pracy, uważam, że takie właśnie powinno być. To podejście jedyne właściwe, przykładowe, wzorcowe. Rozumiem, że można mieć dziwne odczucia względem tego, że ktoś w dniu śmierci bliskiej osoby wychodzi na scenę w teatrze. Ale takie wątpliwości może mieć tylko człowiek, który tego zawodu nie uprawia. Bo teatr jest miejscem, w którym się można znakomicie schować. Ze strony "cywila" to może dziwnie wyglądać, ale w tym nie ma żadnego nadużycia. Gdy Jacek Woszczerowicz podczas przedstawienia w 1964 roku dowiedział się o śmierci jedynego syna, który zginął w Tatrach, nie przerwał gry, nie zszedł ze sceny. Sam chyba zresztą powiedział wtedy, że w taki sposób mógł się schować. Aktorstwo to zawód momentami okrutny. Gdzie najważniejszą rzeczą jest przedstawienie, które musi się odbyć i trwać. Natomiast to, co każdy z aktorów na to przedstawienie w sobie przynosi, co kogo boli i od środka męczy albo zżera, to jest sprawa, która widza zupełnie nie interesuje. I nie powinna interesować.

To stwierdzenie bliskie ortodoksyjnej koncepcji zawodu według Zapasiewicza, który uważał, że aktor to powinna być osoba ze wszech miar tajemnicza, o której prywatności widz powinien wiedzieć jak najmniej.

- Tak, zupełna odwrotność tego, co się dzisiaj uprawia. Od zawsze byli aktorzy, którzy lubili się przed widzami popisywać i tacy, którzy uważali, że tego robić nie wolno. Doskonale rozumiem podejście Zapasiewicza. To samo mi mówili koledzy w Starym Teatrze w Krakowie, gdy tam przyszedłem do pracy: że po spektaklu nigdy się nie wychodzi przez szatnię dla widowni. Aktor ma zagrać i zniknąć. Nie wolno też mieć kontaktu z widzami przed przedstawieniem. Widz powinien przyjść i zobaczyć na scenie aktorów, którzy dla niego istnieją wyłącznie tam i nigdzie więcej. Jak widać w tym względzie Zapasiewicz był przedstawicielem szkoły, która już odeszła albo powoli odchodzi.

Czy w ogóle można się pokusić o próbę stworzenia kanonu najlepszych ról Zbigniewa Zapasiewicza?

- Oglądałem Zapasiewicza od czasu matury. Potem w teatrze trochę rzadziej, by wyjechałem do Krakowa, więc nie widziałem części jego warszawskich spektakli. Ale z każdym rokiem, gdybyśmy to pytanie zadawali sobie systematycznie rok po roku, odpowiedź na nie byłaby inna. To jest naturalne, tu trudno o jednoznaczność. Pamiętam, że jeszcze ze szkoły biegaliśmy zobaczyć, jak gra w "Kronikach królewskich". Potem "Na czworakach" Różewicza w Teatrze Dramatycznym. To, co zrobił w "Królu Learze" w Powszechnym czy "Amadeuszu" Schaffera w Teatrze Studio, po prostu przechodziło ludzkie pojęcie. Mógłbym jeszcze długo wymieniać, choć tak jak powiedziałem, miałem sporą przerwę. Plus rzeczy najnowsze: "Kosmos" Jarockiego czy kameralny, szlachetny "Żar" w Narodowym na wybitnym tekście Maraiego, chyba ostatni, jaki w życiu zagrał - w czwartek, tydzień temu. Gdzie z Gogolewskim odbywał na scenie taką rozmowę, jakie w teatrze dzisiaj już chyba zanikły!

Do tego jeszcze cała telewizja i film. "Ocalenie" Żebrowskiego czy "Za ścianą" Zanussiego, czy również jego słynni "Docenci". Zresztą tu się Zapasiewicz nawet zżymał, że się go zaszufladkowało potem jako docenta. Zapasiewicz zresztą z Zanussim sporo zrobił, "Życie jako choroba przenoszona drogą płciową", to wszystko bardzo wymowne.

Zresztą mój przyjaciel, po jakimś spektaklu z Zapasiewiczem, na którym byliśmy w Krakowie, powiedział coś, co świetnie podsumowuje charakter jego pracy i jego jako aktora i człowieka: "Zapasiewicz nawet jak się pomyli, to ma rację".

*Jerzy Radziwiłowicz, aktor warszawskiego Teatru Narodowego

***

I jak inteligent. Alfabet Zapasiewicza

A jak Axer. Pod jego okiem stawiał pierwsze poważne kroki w teatrze, na scenie Teatru Współczesnego, którego Erwin Axer byl dyrektorem. Zapasiewicz mówił, że praca we Współczesnym była dla niego drugą szkołą teatralną. Występował tutaj u boku m.in.: Kazimierza Opalińskiego, Józefa Kondrata, Tadeusza Fijewskiego, Zofii Mrozowskiej, Haliny Mikołajskiej, Andrzeja Łapickiego, Tadeusza Łomnickiego. Grał w wielu przedstawieniach reżyserowanych przez Axera, m.in. "Pierwszym dniu wolności" Kruczkowskiego (1959), w "Ifigenii w Taurydzie" Goethego (1961) oraz "Trzech siostrach" Czechowa (1963). Z wybitnym reżyserem łączyły Zapasiewicza także więzi rodzinne: po wojnie Axer został mężem jednej z jego ciotek.

B jak "Barwy ochronne". Jedna z najważniejszych ról filmowych Zapasiewicza. Jego docent Szelestowski to inteligenty i przebiegły karierowicz, wyrachowany egoista, jednocześnie buntujący się wewnętrznie wobec własnych życiowych wyborów. U Zanussiego Zapasiewicz występował jeszcze wielokrotnie, m.in. w "Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową" i "Persona non grata".

C jak (Pan) Cogito. Bohater wierszy Zbigniewa Herberta był jedną z największych literackich fascynacji aktora. "Poezja Herberta odpowiada mojemu osobistemu poglądowi na świat" - mówił Zapasiewicz. Wyreżyserował kilka spektakli scenicznych i telewizyjnych, a także słuchowisk radiowych na podstawie tekstów o Panu Myśl (m.in.: "Pan Cogito szuka rady" w Teatrze Powszechnym 1984,

"Pan Cogito" 1980 i "Powrót Pana Cogito" 1992 dla Teatru Telewizji). Jego sposób interpretacji herbertowskiego wiersza nie miał sobie równych. Zdanie to podzielał także sam poeta, który dedykował Zapasiewiczowi utwór "Kalendarze Pana-Cogito" z tomu "Rovigo".

D jak Dyrektor. W latach 1986 - 1990 był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Dramatycznego. W tym czasie dał polską prapremierę "Niebezpiecznych związków" Christophera Hamptona (1987) i wystawił "Kubusia Fatalistę" według Diderota (1989). Spektakl z Zapasiewiczem w roli Pana cieszył się wielkim powodzeniem publiczności, podobnie jak wystawiane na tej samej scenie przedstawienie w reżyserii Witolda Zatorskiego, który wiele lat wcześniej, w 1976 roku, obsadził aktora w roli Kubusia. Widzowie teatralni wspominają obie te role z wielkim rozrzewnieniem i podziwem dla komediowego talentu zazwyczaj poważnego "Zapasa".

I jak Inteligent. "To był mój aktor, bo był uosobieniem etosu inteligenckiego, z którym się utożsamiam" - mówił po śmierci aktora Krzysztof Zanussi. Z osobą aktora mocno zrósł się wizerunek polskiego inteligenta, także za sprawą ról, które grywał u Zanussiego. Dwukrotnie wcielił się w postać docenta: w "Barwach ochronnych" i w "Za ścianą", z którą zaczęto go utożsamiać, co zresztą mocno denerwowało aktora. "Mówiło się jednak o mnie: Ongra docentowi. I to mnie denerwuje! Człowiek zagrał 500 ról teatralnych, od księdza Marka po Kubusia Fatalistę i Bóg wie, kogo jeszcze, ale pamięta się tylko, że był docentem!" zżymał się w jednym z wywiadów.

K jak Kreczmar. Ze strony matki Zapasiewicz był spokrewniony ze słynną warszawską rodziną Kreczmarów, potomków wybitnego pedagoga Jana Krecz-mara, założyciela warszawskiego Gimnazjum im. A. Kreczmara. Jej mocno związani z polskim teatrem bracia - Jan Kreczmar: wybitny aktor i profesor PWST, oraz Jerzy: filozof, intelektualista i reżyser - mieli ogromny wpływ na wychowanie młodego Zbigniewa, którego wcześnie osierocił ojciec. Jednak żaden z nich nie zachęcał chłopca do aktorstwa. Kiedy Zapasiewicz podjął decyzję o wstąpieniu do szkoły teatralnej, przerażona matka poprosiła go, by udał się na konsultację do wuja Jana, rektora tej uczelni."Poszedłem do niego spocony jak mysz, a on mówi: Synu, ale przecież ja nawet nie wiem, jak ty mówisz, bo się w ogóle nie odzywasz. Jak chcesz, to zdawaj, ale ja na twój egzamin nie przyjdę" -wspominał po latach.

M jak Mała Ojczyzna.

Na Żoliborzu, inteligenckiej warszawskiej dzielnicy spędził dzieciństwo - chodził na spektakle do teatru lalkowego Baj i oglądał radzieckie filmy w kinie Tęcza, a jako mieszkaniec słynnej PPS-owskiej Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej kumplował się ze swoim kolegą z podwórka Jarosławem Abramowem Newerlym. Uczęszczał do najlepszej żoliborskiej szkoły tzw. Jedynki przy Robotniczym Towarzystwie Przyjaciół Dzieci To właśnie tam stawiał pierwsze kroki w aktorstwie. "Mieliśmy przygotować po jednej scenie z Zemsty. Koledzy organizowali się w pary z dziewczynami, a ja zostałem sam- Została też najbrzydsza w klasie dziewczynka. Taka ruda. Pamiętam jej nazwisko, ale nie powiem. Mówię: No to trudno, chodź, i my coś zagramy". No i zrobiłem scenę, jak się Papkin oświadcza Klarze. Zagraliśmy i - ku zdziwieniu kolegów i profesorów - wzbudziliśmy entuzjazm. Potem wystawiliśmy Zemstę i odnieśliśmy wielki sukces, powiedziano, że wspaniale gram" - wspominał Zapasiewicz.

O jak Obowiązkowość.

Do legendy przechodzi już niezwykła skrupulatność, sumienność i obowiązkowość aktora. Żadne sprawy prywatne, zdrowotne czy inne nie mogły być przeszkodą w wypełnieniu obowiązków. Spektakl odwołał tylko raz - gdy dostał zawału i nie był w stanie fizycznie przyjść do teatru. Natomiast kiedy podczas próby generalnej do "Króla Leara" w reżyserii Jerzego Jarockiego złamał dwa żebra, mimo bólu wystąpił na premierze. Aktor wspominał także, jak podczas zimy stulecia w 1979 roku brnął pieszo przez śniegi z Saskiej Kępy do Dramatycznego, by zdążyć na czas. "Zawsze będę przychodził na przedstawienia wieczorem, bo takie jest moje

przeznaczenie" - mówił. Mimo choroby do końca występował na scenie.

P jak Prywatność. Którą cenił sobie niezwykle wysoko. Z natury nieśmiały i skromny, nie znosił opowiadać o swoich prywatnych sprawach. Nie tylko nie chwalił się swoim życie w kolorowych magazynach, ale też najwyraźniej cieszył się, gdy widzowie go nie rozpoznawali, pozwalając mu cieszyć się anonimowością. "Wychodzę po spektaklu. Dziewczynki czekają na autografy - opowiada aktor. " Do mnie nikt nie podchodzi, bo nikt mnie nie poznaje. I to mój sukces. Pytają, gdzie jest ten, co grał grubego, a ja mówię, że już sobie poszedł" - opowiadał ze śmiechem.

S jak Słoń. Jak pisał Jarosław Abramow Newerly w swojej wspomnieniowej książce pt., ,Lwy wyzwolone": "Ludzie, których wówczas uważałem za zwykłych, dziś mają swoje miejsce w encyklopedii. Kumplem do tańca i do różańca, bratem-łatą był Słoń przezwany tak, ponieważ paradował w za dużych butach wojskowych i strasznie tupał na gimnastyce. Nazywał się Zbigniew Zapasiewicz.

Ż jak "Żar". "Zaledwie 10 dni temu nakręciłem go po raz ostatni, nie było żadnych sygnałów, że jest źle. Jego ostatnią rolą będzie moja Rewizyta, w której odwiedzam bohaterów Barw ochronnych* - opowiadam, co z postacią graną przez Zbyszka stało się po latach. Mieliśmy olbrzymią scenę do nakręcenia w jeden dzień. Poszło gładko - jak zawsze z nim. To był wielki profesjonalista" - opowiadał nam Krzysztof Zanussi. Wybitny aktor jeszcze kilka dni temu zachwycił publiczność na Festiwalu Wybrzeże Sztuki w Gdańsku swoją rolą w spektaklu "Żar", na podstawie tekstu Sandora Marai. Odgrywał w niej jedną z dwóch kluczowych postaci, generała. Wraz z Jerzym Jaroclam przygotowywał inscenizację "Tanga" Mrożka na deskach Teatru Narodowego. We wrześniu miały rozpocząć się próby.

Katarzyna Nowakowska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji