Artykuły

Kołchozowy "Hamlet" w Teatrze im. Słowackiego

IRONICZNY krytyk społeczeństwa z początku XX w., wielki kpiarz Bernard Shaw w przedmowie do "Trzech sztuk dla purytanów" napisał zastanawiające słowa: "Teatr jest miejscem, które ludzie mogą znieść tylko wtedy, gdy ich uwaga zostania całkowicie zniewolona, ich zainteresowanie gruntownie nie pobudzone, ich sympatie postawione w stan pogotowia, a ich egoizm całkowicie przyćmiony".

Przytaczam te słowa po to, aby wyrazić swoje rozczarowania i nieustępliwą nadzieję, że Teatr im. Słowackiego w Krakowie stanie się znowu takim miejscem, które nie tyko będę mógł znosić, ale polubię od nowa. Czekam na to od paru lat.

Tymczasem... Właśnie, zdawać by się mogło, że to już nastąpi.

Wprawdzie sztuka Ivo Breśana "Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna" nie jest już szlagierem repertuarowym, nie mogła olśnić i wstrząsnąć jako teatr: nowość wyrąbująca wyłom w murze milczenia, ale przecież jest tam tyle do wygrania na scenie, jest tam tyle ludzkich, bliskich nam i bolesnych spraw, jest konflikt, świetny pomysł, parę groteskowo i tragicznie nakreślonych postaci. Jest wreszcie coś arcykapitalnego: zderzenie się dwóch rzeczywistości, tej z Szekspirowskiego "Hamleta", i tej z rządzonego przez klikę kołchozu; ta pierwsza jakby wlewa się w tę drugą, daje jej role, spaja się z jej rolami społecznymi, i w tym komiczno-tragicznym alembiku owe potworności i pokraczności mikroświata urastają do rangi groźnego uniwersum, w którym widać i wszystkie nasze dzienne sprawy ciągnące się ponurą smugą od dziesiątków lat, i nie mogące się jakoś oderwać od zatrutych korzeni ku wiarygodnemu przejaśnieniu. Więc to ostatecznie nic, że Bresan, Chorwat, urodzony i w 1936 r., napisał tę sztukę już w 1971 r., z inspiracji wydarzeń roku 1956 w obozie państw komunistycznych, że przeżyła ona już swój triumf, że miała ona już i u nas swoje realizacje, także tę telewizyjną, ze wspaniałą rolą Janusza Gajosa.

Oczywiście, byłoby lepiej, gdyby pojawiła się ta sztuka w Teatrze im. Słowackiego przed kilkoma laty - odsłaniałaby odważniej i więcej, i większymi, być może, siłami teatralnymi. Ale i tak dobrze, że pojawiła się teraz, wnosi gorący problem, z którym się wciąż mocujemy i który może nigdy nie opuści nas na zawsze.

Elita, klika, sitwa, frazesy, slogany, terror, manipulacja, pozór, kłamstwo, absurd, prymitywizm, infernalność zła, wybuchy prostactwa i pospolitactwa, demon pijacki i plugawy - tak, totalitaryzm zgęszczony, skarlały, skurczony do postaci odrażającego kikuta, zamknięty w kołchozowym światku, ale tym groźniejszy, tym bardziej obezwładniający. Tak - to właśnie dokonuje się kiczowate i "obstrupiałe" budowanie socjalizmu: wyżej - drętwy szyk haseł i nowomowy, niżej - bagno złodziejstwa, deprawacji i tyranii na miarę skolektywizowanej społeczności i pośrodku tego wszystkiego, w emblematycznej kwintesencji zwyrodnienia, w świetlicy z koślawo napisanymi sloganami ideołogiczno-propagandowymi, przez takich to ludzi ma być grany "Hamlet", sztuka, którą trzeba zmienić, przykroić do krzywych sloganów, do prymitywnych dusz, czyli do poziomu budowniczych socjalizmu, których wódz, pierwszy sekretarz partii i prezes, życzy sobie takiej ludowo-demokratycznej adaptacji; bo w robieniu kultury też trzeba podjąć watkę z jakimś nieznanym wrogiem i sługusem imperializmu, czyli z Szekspirem.

Próbują grać i przeistaczają się w kołchozowe dramatis personae, z własnymi konfliktami, porachunkami, klęskami i zwycięstwami. Prezes - Klaudiusz zwycięża, bo ma siłę władzy, klikę i bierny, milczący tłum. Hamlet, młody chłopak, któremu niewinnego ojca wsadzono do więzienia i niesłusznie posądzono o przywłaszczenie pieniędzy, pomimo buntu przegrywa, bo jest sam, zdradzony nawet przez Ofelię, córkę jednego z kliki wodza Bukary.

Teraz już żyjemy w czasie, kiedy buntownicy - Hamleci rzucają wyzwanie rzeczywistości totalitarnie urządzonej przez jedynie słuszne ideologie i organizują siły gromadką argumenty, aby zwyciężyć.

Owszem, teatr bywa bardzo związany z czasem, z publicznością. Wtedy na scenie i na widowni dzieją się ważne rzeczy - wspólne dla wszystkich.

Niestety, mimo wybuchowych sytuacji na scenie, mimo bliskiego związku między akcją na scenie a doświadczeniami ludzi na widowni, w widzach nie zapalają się emocje, ich uwaga nie ulega całkowitemu zniewoleniu. Nie dlatego, że nasze sprawy polityczne poszły znacznie dalej niż sprawy Głuchej Dolnej i nie dlatego, żeby sztuka Breśana miała utracić coś z uniwersalnego przesłania, lecz chyba z winy teatralnego kształtu spektaklu. Kłopot w tym, że owej winy nie określają drastyczne błędy reżysera i aktorów. Przedstawienie rozgrywa się żywo, z iskrami spięć, z przerysowaniami tragigroteski, z czytelnymi podtekstami. A jednak brak czegoś niezbędnego.

Brak głębi i wściekłości w tym przeklętym ansamblu scenicznym. Zaczyna się płasko i trwa to zbyt długo. Czarne typy łażą po scenie i leją klasyczną nowomowę ideologiczno-idiotyczno-propagandową. Robią to nie jak ludzie, lecz jak płaskie, plakatowe, smętne, symbole totalnego zgłupienia i zepsucia, jak wydrążone z życia manekiny z wkręconymi maszynkami do wypluwania bredni. Nie będzie zaskoczenia, z góry wiadomo, co takie potwory potrafią, jak takie czarne lub raczej czerwone idee mikro totalitaryzmu pożrą wszystko, co jest innego koloru. Joca - Hamlet skazany jest na klęskę wobec takiego molocha jak Bukara - Klaudiusz. Jego samotniczy bunt zostanie zgaszony i przepędzony jak mucha psująca bzyczeniem kumpelską zabawę. Prostactwo, wulgarność i bezwzględność Bukary granego przez dobrego aktora Krzysztofa Jędryska zostały niepotrzebnie spłaszczone, odczłowieczone. Dotyczy to całej jego kliki granej przez doświadczonych i utalentowanych aktorów - Jerzego Nowaka, Annę Sokołowską, Mariana Cebulskiego, Tadeusza Ziębę. Dali się reżyserowi, Krzysztofowi Rościszewskiemu, wtłoczyć w zbyt ciasną foremkę i formułkę, która miała służyć komunikatywności, a posłużyła uproszczeniu.

Druga uwaga krytyczna czy może trwające od kilku lat moje przykre zdziwienie: aktorzy tego teatru grają jakby połową energii, połową swego talentu, wychodzą na scenę jakby przygaszeni, znużeni. Nie mogąc wznieść się do pełni swych możliwości, nie są w stanie przekonać ideową i artystyczną prawdą. Tajemnica jakaś - smutna.

Są w tym przedstawieniu dwie, może trzy sceny, które swą siłą docierają do widowni. Sam na sam Jocy (Wojciech Skibiński) z Andzią (Beata Wojciechowska). I zbiorowy taniec wokół świetlicowego stołu, ten pijacki taniec, i ten pogrążony w otępieniu i strachu.

Dwóch aktorów zwraca na siebie szczególną uwagę. Czysto i autentycznie wykonuje swe zadanie Wojciech Skibiński, Joca - Hamlet, podwójnie tragiczny Hamlet. Jacek Strama przekonująco, prawdziwie kreuje postać wiejskiego nauczyciela, przymuszonego do reżyserowania kołchozowego "Hamleta", postać człowieka rozumiejącego, co się dookoła niego dzieje, ale ubezwłasnowolnionego strachem, nieszczęśliwego. Bardzo dobra rola.

Oby można było patrzeć na to przedstawienie jako na zapowiedź przebudzenia się Teatru im. Słowackiego i jego zespołu, zapowiedź odzyskania poziomu i miejsca wśród teatrów, do jakiego jest powołany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji