Artykuły

Morderstwo w Manufakturze

Należałoby się również zastanowić, czy wybór takiej sztuki zapowiada kierunek budowania repertuaru teatru, który zapisałby się tym samym na mapie Łodzi jako druga scena o profilu komediowym, ale tym razem z kameralnym klimatem? - o "Morderstwie w hotelu" w reż. Mariusza Pilawskiego w Teatrze Małym w Łodzi pisze Marta Olejniczak z Nowej Siły Krytycznej.

21 czerwca 2009 roku jest nie tylko kolejną datą premiery, którą będziemy mogli odnotować na kartach historii, ale również dniem otwarcia nowego Teatru Małego w Łodzi z siedzibą na terenie Manufaktury. Jego założycielem jest grupa artystów zgromadzona przy Stowarzyszeniu Komedia Łódzka im. Ludwika Benoit, której prezesem jest Mariusz Pilawski, aktor i dyrektor nowo powstałego teatru. Drugie piętro XIX-wiecznej wykańczalni, znajduje się na tyłach pofabrycznego kompleksu należącego kiedyś do Izraela Poznańskiego. Dziś łączy w sobie centrum handlowe z sieciami restauracji, hotelem, kinem, dyskoteką, dwoma muzeami i od ostatniej niedzieli teatrem.

Na jego stronie internetowej w repertuarze znajdziemy między innymi propozycję dla najmłodszych, "Krawiec Niteczka z miasta Łodzi. Sztuka dla dzieci i rodziców" w reżyserii Remigiusza Cabana, spektakl muzyczny "Piosenki z pianką (Brassens a la brasserie)". Gościnnie wystąpią Teatr Kortez z monodramem "Kolega Mela Gibsona", którego tekst napisał Tomasz Jachimek oraz Teatr Żydowski z Warszawy. Na spektakl otwierający teatr wybrano jednak komediofarsę "Morderstwo w hotelu" Rona Clarka i Sama Bobrecka.

Jak to często bywa w przypadku takiego rodzaju dramatu, jego treść można streścić w trzech zdaniach. Trzy akty i trzech aktorów na scenie musi wystarczyć, by farsowej fabule nadać lekkość, a publiczności dostarczyć faktycznych powodów do śmiechu. Beata Olga Kowalska, Marek Kasprzyk i Tomasz Kubiatowicz kreślą swoje role mocną linią. Są przerysowane, karykaturalne. Najwięcej subtelności w żonglowaniu konwencjami gry aktorskiej zdaje się odczuwać w grze Beaty Kowalskiej. Jej postać ociera się o kicz, a ten jak pisał Abraham Moles, potrafi być "sztuką szczęścia", która świadomie zestawia ze sobą melodramatyczną nutę w głosie z peniuarem w groszki i naiwnym planem zabicia męża.

Sytuacja komiczna w teatrze jest zawsze wynikiem postawienia przez inne postaci na drodze bohatera przeszkody. Wysokie dźwięki śmiechu zależą od tego, czy realizuje ona formułę bez logiki, a może jest przemyślnie skonstruowana. W farsie nie ma miejsca na przypadek. Czuje się to bardziej niż w innych gatunkach. Arlene wraz ze swoim kochankiem dentystą snują plan pozbycia się Paula. Podstępnie zwabiają go do hotelowego pokoju 997, w którym wcześniej odgrywają scenkę morderstwa. Odtworzenie misternego planu staje się pretekstem do scenicznych przebieranek i zabawy z rekwizytem. Negocjacje a la życie za rozwód kończą się fiaskiem. W końcowym rezultacie zastrzyk trafia w pośladek niewłaściwej osoby. Choć końcowa scena ma przynieść rozwiązanie konfliktu, publiczność doskonale zorientowana już w konwencji wie, że po przerwie ujrzy dalsze losy miłosnego trójkąta. Zawieszenie akcji przypomina schemat serialowego odcinka, którego zakończenie ma przyciągnąć telewidza do ekranu, a widza do fotela po antrakcie.

Kolejna odsłona przyniesie zwrot w spektaklu. Operatywny dentysta porzuca Arlane dla swojej asystentki. I nie ma nic prostszego jak wykorzystać byłego-obecnego męża, którego zwabia się do pokoju pod pretekstem popełnienia samobójstwa. I byłby to może i słowa prawdziwe, bo zranione zostało kobiece serce, ale szybko okazuje się, że chodzi jedynie o zemstę na kochanku. Moralne rozterki przysłaniają dywagacje na temat psychoanalityka i slapstickowa scena, w której mężczyźni ganiają się niczym w berka, ale po zewnętrznym parapecie budynku. Mechanizmy się powtarzają. Dlatego łatwo się domyśleć, kto jako kolejny padnie ofiarną spisku. W tym spektaklu możemy policzyć jedynie do trzech

Sztuka, która nie mówi niczego o świecie w planie treści, a jedynie potwierdza utrwalone wzorce nie musi być nieciekawa. W przypadku komediofarsy o powodzeniu potrafi przesądzić forma, która ujawnia smaczki znanego już świata, a i paradoksalnie pod starym płaszczem potrafi przemycić łyżkę dziegciu. Do bólu teatralna dekoracja w "Morderstwie w hotelu" niemal jak z magazynu staroci i tylni prospekt imitujący widok zza okna, który przywodził na myśl tanie malarstwo sztalugowe mogły być kartą przetargową tego spektaklu. Szkoda, że reżyser (Mariusz Pilawski przy pomocy Jerzego Gruzy) nie pozwolił zaistnieć znakom teatralnym w pełnym wymiarze. Może banalna historia przekształciłaby się w przygodę z teatrem, zabawę z konwencją.

Należałoby się również zastanowić, czy wybór takiej sztuki zapowiada kierunek budowania repertuaru teatru, który zapisałby się tym samym na mapie Łodzi jako druga scena o profilu komediowym, ale tym razem z kameralnym klimatem? Sądzę, że odpowiedź przyniosą już zapowiadane kolejne premiery, a publiczność da nowej scenie teatralnej czas i możliwości zaprezentowania się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji