Artykuły

"Zawirowania" - w poszukiwaniu nowej formuły?

V Festiwal Teatrów Tańca Europy Zawirowania w Warszawie. Pisze Barbara Minczewa w portalu nowytaniec.pl.

"Dotknij tańca" - pod takim hasłem rozpoczęła się piąta edycja warszawskiego festiwalu "Zawirowania", odbywającego się w dniach 21-28 czerwca. Czego "dotknęliśmy"? Przede wszystkim ogromnej różnorodności - w ciągu ośmiu dni festiwalowych zaprezentowano dwadzieścia przedstawień z czternastu krajów. Tym samym "Zawirowania", znane dotąd jako festiwal teatrów tańca z Europy Środkowej, zmieniły swój profil - choć już wcześniej gościły w ramach tego wydarzenia przedstawienia z Hiszpanii czy Włoch, tym razem zakres programowy rozszerzył się na przykład o Izrael i Stany Zjednoczone. Choć, jak zapewniają organizatorzy, poprzedni klucz geograficzny pozostaje aktualny, kraje Europy Środkowej mają pozostać w centrum, być swoistą "osią" czy punktem odniesienia, to ewidentne jest dążenie do zmian i poszukiwanie nowej formuły dla festiwalu.

"Dotknąć" również mieliśmy teatru tańca, który w założeniu ma coś "wyrażać", nie uciekać od treści, być jakąś opowieścią o świecie współczesnym i człowieku. W zasadzie nie powinno to wywoływać niepokoju, gdyż stosowanie klisz społecznych i obyczajowych, analiza sytuacji jednostki ludzkiej w zmieniającym się świecie, czy, mówiąc górnolotnie - stawianie pytań o charakterze metafizycznym nie jest w sztukach performatywnych ani niczym nowym, ani niezwykłym. To "wyrażanie", lub, by uniknąć tego nazbyt utopijnego słowa - ta próba analizy czy refleksji, miała się odbyć za pomocą różnych chwytów scenicznych, między innymi za pomocą odwołań do literatury, muzyki czy sięgając po elementy improwizacji, performance'u i happeningu. I tu pojawiają się wątpliwości.

W przypadku odwołań do literatury mój sceptycyzm wywołał przede wszystkim Polski Teatr Tańca z Poznania z przedstawieniem "Trzy siostry - wyobrażenie" w choreografii Andrzeja Adamczaka. Nie ze względu na przesadne przywiązanie do teatru dramatycznego i jego "świętego kanonu". Raczej ze względu na fakt, iż w tym przypadku tak jawna próba zinterpretowania za pomocą ruchu dramatu Czechowa zwyczajnie się nie powiodła, choć nie można odmówić tej produkcji brawury wykonania. Pięcioro tancerzy (Karolina Wyrwał, Agnieszka Błacha, Anna Marek, Szymon Halik, Paweł Matyjasik) wykonuje przed nami taneczne etiudy, którym nie można by było wiele zarzucić, gdyby nie to nachalne serwowanie nam skojarzeń z konkretną fabularyzacją. Już samo nawiązanie do tak silnie rozgrywającego się w sferze psychologicznej i konwersacyjnej tekstu zawiera w sobie duże ryzyko i jest podstawową wadą tego przedstawienia. W zasadzie do tekstu Czechowa odsyła nas obecność trzech tancerek, reprezentujących (prawdopodobnie) Olgę, Maszę i Irinę orazwalizki. Może ten eksperyment mógłby się powieść, gdyby w spektaklu Polskiego Teatru Tańca nie było tak pretensjonalnych prób oddania atmosfery oczekiwania i nadziei na zmianę losu obecnych w literackim pierwowzorze poprzez użycie dość trywialnych chwytów, jak palenie papierosa/cygara, czy nerwowe przywdziewanie płaszczy przeciwdeszczowych lub ogrywanie walizek, jako symbolu chęci wyrwania się z prowincjonalnego miasta gubernialnego do Moskwy Niestety, owo "wyobrażenie" występujące w tytule nie broni tego przedstawienia przed zarzutem dość płaskiego, pretensjonalnego efektu, i nie wyjaśnia, po co przypomniano nam dzieło rosyjskiego dramatopisarza.

Lepiej wyszedł na inspiracjach literaturą spektakl izraelskiego duetu Niv Sheinfeld & Oren Laor "Post Martha/Covariance". Być może pomógł w tym sam temat, dużo wdzięczniejszy, a także zwyczajnie prostszy w tanecznej realizacji. Sztuka Edwarda Albeego Kto się boi Wirginii Woolf?, będąca źródłem inspiracji dla izraelskiego spektaklu, to historia miłosnego czworokąta - starszego małżeństwa George'a i Marthy, uwikłanych w skomplikowaną relację z młodszą parą, Nickiem i Honey, jest analizą wszelkich negatywnych aspektów relacji damsko-męskich, od pogardy, kłamstwa, zdrady, nienawiści, do emocjonalnego ekshibicjonizmu i desperacji. Artystom (Ronit Ziv, Silvan Gutholtz, Irad Mazilah, Gil Kerer) udało się oddać atmosferę walki, namiętności i frustracji w bardzo estetycznym, prawie filmowym otoczeniu (prawdopodobnie inspiracją była tu także realizacja filmowa tego dramatu z Elisabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych), zachowując właściwą proporcję między opowiadaniem historii a cielesną ekspresją, nie przeważając szali w żadną ze stron. Jedynym zarzutem, jaki można mieć do tej realizacji, jest przesadna liryzacja niektórych momentów, niebezpieczeństwo chyba bardzo trudne do uniknięcia w przypadku takiej tematyki, i pierwsza, nieco zbyt długa i nie aż tak porywająca część, czyli duet do walców Chopina - Covariance.

Tematyka miłości, relacji damsko-męskich i szeroko pojętej płciowości to zresztą powtarzający się leitmotiv jeszcze kilku przedstawień zaprezentowanych na "Zawirowaniach". Jak już wspomniałam, przesadna liryzacja, pompatyczność czy infantylizacja czająca się jako potencjalne zagrożenie przy takiej tematyce jest trudna do ominięcia, gdy jedynym medium ma być ciało. Mamy bowiem skłonność do nadawania konkretnych znaczeń niektórym gestom, a sfera emocjonalności i seksualności jest w tym względzie szczególnie skodyfikowana. Można więc całość wziąć w ironiczny nawias, sprowadzając temat do kategorii żartu albo rubaszności, lub popaść w bardzo patetyczne, poetyckie, odrealnione sekwencje ruchowe, zadość czyniące wyobrażeniom o cukierkowej miłości romantycznej. Jak się tego ustrzec? Udało się to w dużej mierze Nigelowi Charnockowi i jego czeskim tancerzom z grupy Nanohach (Eliška Kašparová, Marta Trpišpvská, Honza Malik, Michael Vodenka) w projekcie "Love me". Receptą na uniknięcie dwóch wyżej wymienionych skrajności wydaje się być w tym wypadku coś, co już raczej nikogo nie zdziwi, a mianowicie korzystanie z technik performatywnych - wytwarzanie wspólnoty i interakcja z widzami, także za pomocą kontaktu fizycznego, ironiczny dystans zamiast klasycznego mechanizmu projekcji i identyfikacji, wysadzenie widza z wygodnej roli obserwatora etc. Można narzekać, że nie ma w tym nic odkrywczego, ale trzeba przyznać, że w zaskakujący sposób techniki performance'u sprawdziły się w przypadku Love me, gdyż pozwoliły nadać lekkości tej ciężkiej gatunkowo tematyce, ale nie doprowadziły do żenującego efektu na pograniczu kiczu, o jaki można było zresztą podejrzewać ten spektakl na podstawie jego zawartego w programie opisu ("czy miłość jest piękna, wyzwalająca i radosna? Jeśli jest dobra, to dlaczego sprawia, że czujemy się tak źle?" - itd.). Artyści oddali w tym przedstawieniu spory wachlarz emocji, łącząc w postmodernistycznym geście elementy gry teatralnej, tańca fizycznego i performance'u, tego co rozumiemy jako "wysokie" i "niskie", udowadniając jednocześnie, że te elementy mogą mieć taki sam status w dyskursie o miłości. Tak też te dwa elementy funkcjonowały, począwszy od muzyki, która od pierwszej sceny była przeplataniem się muzyki klasycznej, popowej i rockowej, a skończywszy na emocjonalnych czy interakcyjnych formach kontaktu, które w luźnych powiązaniach następowały po sobie, tworząc swoiste puzzle czy remiks naszych wyobrażeń na temat tego, co może się wydarzyć w związkach między ludźmi. Cierpienie, euforia, uwodzenie, samotność, seks zyskały w ten sposób komunikatywną strukturę ruchową, która nie nużyła odbiorcy.

W nurcie zainteresowania omawianą tematyką sytuuje się również "Negro" w choreografii Daniela Abreu. Hiszpański artysta jako jedyny podjął temat miłości w kontekście - dość łagodnej, ale mimo wszystko pojawiającej się - krytyki społecznej. Negro to w pierwszym odczuciu bardzo poetyckie i pełne napięcia emocjonalnego przedstawienie, utrzymane w stylistyce zdjęcia w sepii. Ciało przedstawione jest w nim jako podstawowe narzędzie do komunikacji i reprezentacji wszelkich emocji, przy czym ważne jest to, jak to ciało odbieramy. Ciągła gra między ciałem odbieranym jako fenomenologiczne a ciałem semiotycznym, między podstawowymi dychotomiami - tym, co klasyfikujemy jako wzniosłe i powiązane z kulturą, a tym, co niskie, zwierzęce i powiązane z naturą były podstawowymi elementami składającymi się na tę reprezentację. Skrajnie przeciwstawne w swej naturze ruchy, od lekkiego drgania mięśni do gwałtownych, wręcz brutalnych sekwencji. Ciało w jego najbardziej naturalnej, ale i narażonej na najwięcej nieporozumień na tle społecznym formie - nagie. Właśnie typowo mieszczański odruch zakrywania, ukrywania i ubierania pojawia się często w tym przedstawieniu, ciągle mamy wrażenie, że są momenty, w których ubranie powinno być, a go nie ma, lub odwrotnie - ktoś je nosi, choć wydaje się to w tej scenie "nienaturalne", ktoś kogoś rozbiera, a on się jednocześnie ubiera. Podkreślany jest wciąż brak pewnych elementów, na przykład butów - kobiety wciąż chodzą na palcach, jakby wznosiły się na nieistniejących wysokich obcasach. W ten sposób, grając na naszych oczekiwaniach, Abreu wydaje się krytykować i analizować pewne cywilizacyjne i społeczne przyzwyczajenia, których jesteśmy niewolnikami. Skupiając się przede wszystkim na pierwiastku żeńskim, wprowadza do swojego spektaklu jako główny element motyw uwikłania ciała kobiecego w strukturę społeczną, oczekiwań wobec niego i manipulacji, jakim jest poddawane. Wszystko to przedstawione jest w nieco surrealistycznej formie, nawiązującej do estetyki snu, symbolu, co niestety przytępia potencjalną siłę krytyki społecznej tego przedstawienia. Pozwala jednak również na szerszy i łagodniejszy odbiór, można to przedstawienie czytać tylko jako na wpół-malarską, piękną impresję na temat uwikłania mężczyzny (D. Abreu) w niejasne relacje z trzema kobietami (Anuska Alonso, Janet Novas, Andrea Quitana) lub jako estetyczny, symboliczny kolaż wizji związanych z cielesnością.

Niestety, estetyka nie pomogła wyjść obronną ręką innemu spektaklowi prezentowanemu podczas "Zawirowań". Znużyła, rozczarowała i zażenowała próba podjęcia problematyki damsko-męskiej w projekcie Wojciecha Mochnieja "Just Po Prostu". Wraz z Basią Czajkowską, Mochniej próbował pokazać relację partnerską w sposób, o którym nawet ciężko jest mówić jako o stereotypowym czy patriarchalnym i przy którym wręcz nie sposób powstrzymać się od ironicznego tonu. Mamy oto parę, w której On, zapewne zmęczony pracą samiec, wraca do domu i chce w spokoju poczytać gazetę i pooglądać telewizję, a Ona - zapewne znużona swoim losem i nieudanym życiem seksualnym pani domu, oglądająca między gotowaniem i odkurzaniem seriale na programie "Romantica" - obierając ziemniaki narzeka na swój los i na to, jak bardzo jest niezrozumiana przez Niego. Oczywiście On jest zniecierpliwiony i nic nie rozumie, Ona natomiast sfrustrowana i żałosna w swoich majaczeniach o życiu takim, jakie mają bohaterki seriali południowoamerykańskich. Zatańczony, złagodzony nieco, acz nie mniej irytujący model, żywcem wyjęty z sitcomu ("Świat według Bundych"?), rozdrażnił tym bardziej, że nawet przy największym wysiłku trudno jest widzowi się odnaleźć w tym topornym wizerunku. Nawet jeśli w założeniu przedstawienie miało śmieszyć, to stawia i w tym względzie stosunkowo małe wymagania odbiorcy, każąc słuchać niewybrednych wypowiedzi Jej na temat przypominających kartofle piersi bohaterek na "Romantice" To już kolejna wersja tego spektaklu, mam nadzieję, że następna będzie pozbawiona wątku dialogicznego, a pozostanie czymś w rodzaju "cielesnego zapisu" pewnej - niewątpliwie nieudanej - relacji. Bowiem zdecydowanie bardziej w tym przedstawieniu przemawiał język ciała i w tych momentach, pozbawionych "sitcomowej" przaśności, Wojciech Mochniej dawał popis tego, czego oczekiwała od niego licznie zebrana, i w dużej mierze oddana mu publiczność.

Zupełnie odmiennym nurtem na tegorocznych "Zawirowaniach" był performance w jego, w gruncie rzeczy, "tradycyjnym" rozumieniu. O ile w przypadku Love me mieliśmy do czynienia z elementami performatywności do wytworzenia specyficznego kontaktu z widownią i odmiennego spojrzenia na wielokrotnie powielany temat miłości, ale przy zachowaniu sprawnie wykonywanych układów choreograficznych, o tyle co najmniej trzy inne przedstawienia odrzuciły taniec jako jednoznaczną formę wypowiedzi, wciąż balansując na granicy tego, co można nazwać czystą obecnością ciała na scenie, improwizowanych sekwencji i teatru tańca. Tymi przedstawieniami są: Piotr and the stars of TUT grupy Deja Donne z Włoch, Ball estońsko - francuskiego duetu Nele Suisalu & Florent Hamon i Fellow People Arianny Marcoulides i Katji Mustonen z Cypru.

Z tych trzech przedstawień najlepiej zapowiadał się występ Włochów. Przedstawienie to zaczęło powstawać podczas pierwszej edycji festiwalu "Zawirowania", więc przyjazd "Deja Donne" miało pewien nostalgiczny, "rocznicowy" charakter. Pięć lat temu spektakl trwał pół godziny, a w międzyczasie ewoluował do godzinnego występu. Niestety. Performance, a właściwie para-performance, gdyż w pewnym momencie widz orientuje się, "przypadkowa" dziewczyna z widowni jest podstawiona, a cała atmosfera interludium między właściwymi przedstawieniami, które mają się odbyć z "prawdziwymi" artystami jest zaprojektowana od początku. Występ oparty na koncepcie wymyślonego państwa TUT, dla którego artyści (Simone Sandroni, Pietro Micci, choreografia Lenka Flory (Czechy)) wymyślili język (będący w rzeczywistości językiem włoskim mówionym rebours), godło i, oczywiście, tańce ludowe, miał duży potencjał komiczny. Dawał duże pole do improwizacji i do rozwinięcia farsowego przedstawienia, opartego na typowo włoskim wyczuciu publiczności i humorze na pograniczu jarmarcznej rubaszności i liryczności wędrownych kuglarzy. Zamiast tego zaczęła się wytwarzać uciążliwie powtarzalna sekwencja wciąż tych samych gagów i ruchów, wciąż ogrywana zabawna fizyczność występujących straciła na atrakcyjności, a kontakt z publicznością zupełnie się zatracił. Gdy widz już orientował się w iluzji improwizacji, jaką udało się artystom wytworzyć na początku, tracił zainteresowanie tym, co się dzieje na scenie. Niestety, większość zorientowała się stosunkowo szybko, więc niecierpliwie oczekiwała jakiejś zaskakującej zmiany sytuacji, która nie następowała. Trafnie podsumowała to pewna osoba z widowni: "czekaliśmy na Godota, a Godot, jak wiadomo, nie przyjechał".

Zapowiadaną analizę współczesnego świata otrzymaliśmy bodaj najbardziej bezpośrednio w dwóch zupełnie różnych i, moim zdaniem, najciekawszych przedstawieniach festiwalu - "My body is a mobile phone" rosyjskiej grupy Monkey Production w choreografii Olgi Duchovnej i "White Noise Vertigo" Dance Company z Izraela.

W przypadku "My body is a mobile phone" koncept jest prosty - spektakl opowiada o fascynacji technologią i uzależnieniu od niej - telefonem komórkowym czy komputerem. Choć nie można (i nie należy) doszukiwać się tu głębokiej analizy kondycji ludzkiej w kontekście współczesności, rosyjskiemu duetowi - Oldze Duchovnej i Sonyi Levinie udało się w bezpretensjonalny sposób opowiedzieć to, co większości z nas dotyczy bez uciekania się do łatwej w tym kontekście krytyki wszechobecności mediów. Siłą tego przedstawienia jest właśnie ich obecność, wykorzystanie multimediów do stworzenia udanego produktu, w którym dwie tancerki wtapiają się w ogromne projekcje, wydają się w nie wchodzić (efekt ten uzyskały dzięki zastosowaniu półprzeźroczystych ekranów), stają się częścią lub "przedłużeniem" komputera. Ich ciała, wykonujące mechaniczne układy ruchowe, stają się dosłownie tytułowym "mobile phone". Choć wydawać się to może przerażającą wizją, duet z Monkey Production nie wysuwa jednoznacznych osądów, jest raczej wariacją na temat uwikłania współczesnej jednostki w świat techniki.

Podobnie jednoznacznych wniosków unika "White Noise", niezwykle dynamiczne przedstawienie izraelskiej Vertigo Dance Company. Doskonała synchronizacja i technika dziewięciu tancerzy połączyła się tu z silnymi efektami wizualnymi, użyciem videoartu i ponurą wizją współczesnej cywilizacji. Tancerze są w tym przedstawieniu masowymi produktami jakiegoś zmechanizowanego świata, oznaczonymi kodem kreskowym zdehumanizowanymi istotami sterowanymi przez GPS. Świat natury pojawia się za pośrednictwem ekranów wbudowanych w wysokie krzesła, są na nich wyświetlane obrazy wody, ognia itd. Sami tancerze funkcjonują w surowej, industrialnej przestrzeni pełnej monitorów, przyroda wydaje się tu być tylko wspomnieniem, zapośredniczeniem jakiegoś innego, umarłego świata. "Rzeczywistość mieści się w mózgu"? Wydaje się, że obraz przekazywany w "White Noise" ma dużo wspólnego z "Rokiem 1984" Orwella. Unikałabym jednak tak jednoznacznego osądu. Przedstawienie to jest raczej bardzo otwartym na interpretacje wielowymiarowym traktatem na temat człowieka jako pewnego konstruktu wpisanego w jego kontekst historyczny i czasowy. Niewątpliwie duży wpływ na choreografkę Noę Wertheim miało właśnie jej osobiste uwikłanie w historię i warunki społeczno-polityczne kraju, w którym się wychowała, co zresztą zachowało swoje odzwierciedlenie w nazwie grupy - "vertigo" to zawroty głowy odczuwane podczas lotu, co odwołuje się do doświadczeń współzałożyciela grupy Adiego Sha'ala i jego służby w izraelskich służbach powietrznych.

Przedstawienia izraelskie były w tegorocznej edycji festiwalu "Zawirowania" jednym z najsilniejszych punktów programu. Bardzo dobrze wypadły też przedstawienia z Hiszpanii. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłych edycjach organizatorzy postanowią rozwinąć takie "tematyczne" bloki spektakli z różnych krajów. Choć w tym roku wprowadzono kilka zmian, "Zawirowania" wydają się być zbyt przywiązane do niektórych grup, zapraszanych już w poprzednich latach. Na pewno warto zrezygnować choć trochę z tego sentymentu, by zrobić więcej miejsca dla tak ciekawych propozycji, jak "White Noise" czy "Negro".

Na zdjęciu: "White Noise", Vertigo Dance Company, Izrael.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji