Artykuły

Śluby panieńskie

Zdawało się, że przenoszenie spektakli teatralnych bezpośrednio ze sceny na ekran telewizora należy już do tzw. zamierzchłej przeszłości, tymczasem w ostatni poniedziałek czerwca byliśmy świadkami przenoszenia Fredry żywcem ze scenicznych desek na szklany ekran. Działo się w Teatrze Telewizji. Nie był to jednak żaden teatr telewizyjny, lecz transmisja, a więc przekaz na żywo. Czyżby wpływ transmisji mundialowych? Rzecz w tym, że w całym tym przedsięwzięciu coś się nie powiodło. Ze szkodą, w rezultacie, dla spektaklu Andrzeja Łapickiego, rzeczywiście bardzo udanego, przejrzystego, chciałoby się rzec: fredrowskiego, wedle najlepszych, klasycznych wzorów. Ale właśnie: spektakl Andrzeja Łapickiego jest pracą teatralną, sceniczną, rządzi się zatem innymi regułami gry niż dzieło telewizyjne.

Nie ma w tym nic nagannego, że Telewizja chciała pokazać wielomilionowej widowni dobre przedstawienie stołeczne, dobre, ale, dodajmy, nie rewelacyjne. Jeśli jednak w odczuciu Telewizji było to przedstawienie naprawdę doskonałe, można było dokonać, nie po raz pierwszy przecież, adaptacji telewizyjnej. W ten sposób wszak obejrzeliśmy na szklanym ekranie ,,Dziady", "Noc listopadową", "Wyzwolenie".

Były to, wielkie przedstawienia, ale dostosowane do wymogów telewizji, nie tracąc nic ze swej scenicznej świetności, ujawniły nowi, istotne atuty. Przede wszystkim wiele zyskały na zwartości, tempie, dynamice, zmienności planów. Nie przestając być spektaklami Starego Teatru w Krakowie, stały się jednak pięknymi dziełami Teatru Telewizji;

Ten rodzaj prezentacji wybitnych przedstawień jest nie tylko bardziej nowoczesny, ale, co ważniejsze: naturalny. Odpowiada bowiem naturze dzisiejszego widza, kształconego przecież głównie na obrazie telewizyjnym. Codzienny kontakt z telewizyjnym, medium wyrobił w nim szczególne nawyki, przyzwyczajenia, reakcje, słowem uformował w nim inne poczucie scenicznego czasu, inaczej - nie wiem czy lepiej, czy też gorzej - ale na pewno inaczej "ustawił" mu słuch i wzrok. Oczywiście, wszystkie te nawyki zostają niejako zawieszone, gdy ów dzisiejszy widz Teatru Telewizji idzie na przedstawienie do teatru. Tam przyjmuje zastaną konwencję: akceptuje teatralny język, gest, ruch, tempo zdarzeń. Dzieje się tam coś szczególnego między sceną a widownią, pewien rodzaj porozumienia, specjalnej intymności możliwej tylko w teatrze. I wszystko to, co tam, w teatrze jest prawdziwe, przeniesione żywcem na ekran telewizyjny zabrzmi fałszywie, często, nieznośnie.

Spektakl Andrzeja Łapickiego, oglądany w telewizji, okazał się nagle niezmiernie długi, niemal ślamazarny. Zdawało się, że aktorzy niepotrzebnie wykonują tak, wiele ruchów, wbiegają, wybiegają, chciałaby się to wszystko przyspieszyć, zdynamizować, tchnąć w ten ślamazarny, teatralny, tok zdarzeń jakąś żywszą energię, ale czego? Właśnie techniki telewizyjnej. Nie do zniesienia były przecież owe ogólne plany; to staranie, by widz nie stracił z oka całej sceny. To był błąd. Cała scena była przecież istotna dla tych, którzy byli na widowni. I jakiż rozdźwięk między nimi tam, a nami tutaj, przed ekranem telewizora. Tamci z czegoś się śmiali, bili brawo, ale z nami nie miało to nic wspólnego. Nie uczestniczyliśmy w tym samym wydarzeniu, a już na pewno nie braliśmy udziału w tej samej zabawie.

Nie ma w tym winy aktorów, ani reżysera, a już z całą pewnością nie zawinił Aleksander Fredro. Winna jest telewizja. Szklany ekran narzucił nam swoją estetykę i gdy na trzy godziny spróbował od niej odstąpić, poczuliśmy się wyprowadzeni w pole.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji