Artykuły

Reżyser potrafi

Trwa ponoć w teatrze epoka wszechwładnych inscenizatorów, epoka reżyserskich koncepcji. Cała reszta teatralnej machiny, z autorem, aktorem, scenografem i widzem włącznie służy natchnionemu artyście, wzlotom jego myśli, jego kaprysom. Tak to opisują teoretycy i historycy. A tymczasem publiczność wciąż cichutko biega "na aktorów". Na Holoubka do Polskiego, na Zapasiewicza do Powszechnego, a ostatnio na Olbrychskiego do Ateneum.

Odmówił Peterowi Brookowi, by przyjechać do Warszawy. Już ten sam fakt wystarczy za reklamę, choć jest i wiele innych. Przede wszystkim jednak nie oglądaliśmy Olbrychskiego na scenie ładnych kilka lat.. Przyjechał, by zagrać w "Cydzie" Hanuszkiewicza.

Dziwne to przedstawienie. Wygląda na to, że Hanuszkiewicz tak to sobie mniej więcej obmyślił: W części pierwszej pokazał "Cyda" na arcypoważnie, na koturnach, niemalże z onkosami. Niech się wynudzą, niech zobaczą jak się to przeżyło, jak się tego nie da słuchać. Posłużył się najstarszym, archaicznym przekładem Jana Andrzeja Morsztyna. I pastwi się nad tym przekładem, jak tylko potrafi. Każe aktorom wygrywać to wszystko, co w tekście niezrozumiałe, źle wpadające w nienawykłe ucho. Temu ma chyba służyć nadmierne, manieryczne akcentowanie wiersza wbrew wszelkiemu sensowi. Akcent ów wydobywają aktorzy nie zawsze, a tylko tam, gdzie szczególnie rozmija się on z akcentem logicznym. Mało tego. Aktorzy biorą oddech przy końcu wersu, a nie przy końcu myśli. Tak mogli mówić artyści XVII-wiecznego teatru, tak dziś recytują już tylko dzieci na akademiach ku czci.

No i strasznie to wszystko nieruchawe. Na proscenium, na sztywną, w gorsetach. Dekoracji prawie żadnych, żadnych urozmaicających zabiegów inscenizacyjnych. Obśmiał się z nas Hanuszkiewicz. Obśmiał się z dość powszechnej opinii o jego teatralnym reżyserowaniu. Pokazał, że wcale nie musi robić na scenie dyskoteki, cyrku czy motocrossów. Że może nie zamieniać sztuki teatru w estradową. Że potrafi nie zamienić tekstu dramatycznego w bryk czy komiks. Rzeczywiście! Tekst Corneille'a-Morsztyna w Ateneum jest nagi, by nie rzec obnażony. Ku uciesze gawiedzi obnażono go nielitościwie, nie dając szansy osłonięcia co wstydliwszych partii.

Przedstawienie jest bardzo statyczne. Aktorzy prawie się nie poruszają. Rozmawiają ze sobą patrząc gdzieś w dal, w stronę przeciwną do tej, w której stoi interlokutor. Deklamują z drętwym patosem sobie a muzom, adresują tekst w próżnię. Uczucia nimi miotające powściągnięto w karby XVII-wiecznych reguł sztuki aktorskiej. Celebra i sztuczność. W tym zmieścić się ma konflikt honoru i miłości... Po prapremierze we Francji wokół tak postawionego problemu rozpętała się burza. Dziś na kogoś, kto zabił ojca ukochanej za to, że ten obraził jego ojca, patrzymy jak na wariata. Ale na Boga, tylko wtedy, gdy oceniamy go z dzisiejszego punktu widzenia. Jeśli w ten sposób będziemy patrzeć, możemy z góry wykreślić połowę dorobku światowej literatury jako zwietrzałą spróchniałą i pusta.

Założenia części pierwszej przedstawienia spełniono - znużeni do niemożności zasypiamy w wygodnych fotelach. Budzą nas na przerwę. Po przerwie zaś przewidziano dodatkowe atrakcje. Tym razem kpina z Comeille'a-Morsztyna przybiera inną formę. Hanuszkiewicz rozłupał "Cyda" na dwoje i rozwiesił na gwoździach przeciwnych interpretacji. Aktorzy bawią się "Cydem", ale teraz tego nie kryją. Już nie cierpią i nie tragizują, a mrugają do nas zza rampy; mrugają, aż wiatr się robi od trzepotania rzęs. Udają, że cierpią, udają, że kochają, udają, że udają. Pokazują, jak śmiesznie cierpieli i śmiesznie kochali w części I. Parodia? Raczej ironia, ale nie złośliwa, o nie, to jak na "Cyda" zbyt wiele. Nonszalancja i lekceważenie, wyższość i luz. W tej części nie śpimy. Ba, zaśmiewamy się nawet tu i ówdzie, tylko z czego, a raczej z kogo?

Szkoda mi Morsztyna. Może rzeczywiście jest już dziś martwy, ale, jeśli tak - po co go grać? Ale przecie chyba nie wszystek umarł, mamy go wszak za najwybitniejszego przedstawiciela polskiego baroku. Czy nie można było wydobyć zeń czegoś, co się próbie czasu opiera i stanowi wartość samoistną, nie zaś materiał dla interpretacji a rebours?

Szkoda mi aktorów. Są świadkami w procesie, w którym dowody zebrano tendencyjnie i jednostronnie, a oskarżonemu nie udzielono głosu. Daniel Olbrychski jest zbyt dobrym aktorem, by w tej kabaretowej konwencji nie ocalić dla swojej postaci trochę prawdy. Pojawia się ona w pierwszej części w scenach z Chimeną (Barbara Dziekan). Ale bo też i te sceny mają się nijak do całości, są z zupełnie innego przedstawienia. Postaci ożywają nagle, ich działania współcześnieją i stają się bardziej ludzkie. Pośród pseudoklasycznej zmurszałej koturnowości pojawia się kropla stylizowanego realizmu. Ale nie ma, bo nie może być w takim przedstawieniu rewelacji w grze Olbrychskiego, ani tym bardziej w grze innych aktorów.

Szkoda mi publiczności, która ustawia się o szóstej rano po bilety, która się nudzi, a potem śmieje nie bardzo wiedząc, co jest grane.

Daje Hanuszkiewicz po łapach swoim krytykom. Jakby chciał powiedzieć: no i co, nudziarze, który teatr lepszy, mój czy ten, którego się domagacie? Macie jak na dłoni oba. Wybierajcie.

Otóż nie, z tych dwóch wybrać się nie da. Bo oba pistolety nienabite.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji