Artykuły

Tarcie

Modelowo, profesjonalnie i... I czegoś brak. Nie wiem czego. Bardzo być może, że to dojmujące poczucie niedosytu "czegoś" - przy całej satysfakcji z delektowania się grą aktorów i ich sposobem mówienia fredrowskiego wiersza, urodą przedstawienia i jego czytelną jasnością - nie odnosi się nawet wprost do spektaklu. Tego, konkretnego - "Ślubów panieńskich" Aleksandra Fredry w Teatrze Polskim.

Możliwe, że jest to jeden z objawów ciemnego dosyć i dwuznacznego naszego stosunku do Fredry - klasyka komedii, ale najprawdopodobniej rzecz należy do sfery najgłębiej dziś zapoznanej, to jest to tajemnic współczesnej recepcji teatru w Polsce. Dokładnie teraz, w ostatnich latach i miesiącach.

O tym, czego dziś widz oczekuje od teatru wiemy mało, wyrywkowo i ta wiedza napędzana jest z reguły przypadkiem. Sukcesy spektakli rozrywkowo-muzycznych sugerują, że chcemy się śmiać i bawić, ale na poziomie ("Niech no tylko zakwitną jabłonie", "Złe zachowanie", "Jak się kochają, Mahagonny"). Chodzi się na czyste komedie do Współczesnego i te stylowo pastiszowe, hanuszkiewiczowskie ("Cyd", "Syn marnotrawny") do Ateneum. Podoba się Gombrowicz w Ateneum i Powszechnym, ale przebojem frekwencyjnym było nie tak dawno wcale ważne i poważne "Wyzwolenie" u Dejmka czy 'Wielopole" Kantora w Stodole (nie telewizyjne, broń Boże!)l Rozstrzał zainteresowań i oczekiwań publiczności teatralnej chodzącej do teatru z wyboru (dlatego ograniczę, się tu do przykładów teatrów, które widza nie straciły) jest ogromny i nie daje się zsyntetyzować w ogólne prawidła.

"Edukacja Rity" - tak, bo przednie aktorstwo. "Z życia glist" z tych samych powodów, ale "Muzyka Radwan" (niby składania) staje z nimi w szranki z powodów raczej innej natury, muzyczno-treściowych, wzruszeniowych, najogólniej mówiąc. Najtrudniej, połapać się w klasyce, Fredrze konkretnie. Kiedyś jego "Zemsta" w reżyserii Hubnera bawiła Warszawę do łez, do dziś dla wielu pozostaje niedościgłym wzorem przedstawienie "z Fredry" danego w PRL-u.- Ale już "Zemsty" niedawne, Dejmka i Krasowskiego, odebrano z uczuciami mieszanymi. Obie, owszem, "znaczyły'', były wyinterpretowane wzorowo (choć skrajnie różnie), reżysersko udane, bo zgodne z reżyserskim zamysłem (onaż interpretacja); ale obie nie stały się dla publiczności wydarzeniem.

Ze "Ślubami panieńskimi" wyreżyserowanymi przez Łapickiego jest trochę podobnie.

Spektakl to czysty jak łza, szlachetny, pogodny, wzorcowo wręcz zrobiony - tylko pokazywać go w szkołach teatralnych - zaadaptowany nawet do naszej mentalności współczesnej (pary młodych są wcale sobie dorosłe, dojrzałe do gier życiowych, a sprytne jakby żyły tu i teraz, z naszą samowiedzą). Ale spektakl, który trafia wyłącznie do przysięgłych amatorów teatru, Fredry, dowcipu XIX-wiecznego i w ogóle tak zwanego cienkiego stylu żartowania. Co się zowie koneserski. Jako taki nie bywa przyjmowany gorąco, jak zresztą nie budzi spontanicznych reakcji każda elegancja. Przywykliśmy, że jest ona demodee w naszym życiu. W teatrze trzyma się jej z uporem między innymi Andrzej Łapicki. I jako reżyser, i jako aktor.

Tutaj dał pokaz tejże w wysokim stylu, wygrał arcydowcipy Fredry, ale nigdy nie posunął się do pomysłów spoza konwencji złotej komedii szlacheckiej, którą uczynił może tylko bardziej salonową niźli skromnie - dworkową.

W tych "Ślubach" kanonizowanych od dawna na perłę arcykomedii przede wszystkim się mówi i nosi kostiumy, potem porusza, gra twarzą i postawą, a dopiero potem należy szukać rozwiązań intrygi. Tak jest u Łapickiego. Mówi się wspaniale. Joanna Szczepkowska i Jan Englert - Aniela i Gucio - tworzą parę, która razem jest właściwie dopiero kreacją. Szczepkowska piecze raczki, cała jest w tańcu, w rozdygotaniu, w niecierpliwej ciekawości życia. Gucio Englerta bystry jak komputer, lekko znudzony, polujący najpierw na posag, potem na pannę (bo oporna) ale niezmiennie po hrabiowsku czarujący. Frant, birbant i ziółko (może i podstarzałe), ale nigdy ordynus czy nieugładzony prostak (a bywali tacy Guciowie na scenach, a jakże). Ta para bryluje, daje popis dawnych zalotów a la manierę polonaise, całkiem nie bezgrzeszna i nie przeróżowiona, ale - w ryzach dobrego wychowania, skonwencjalizowana.

Klara Ewy Domańskiej radzi sobie także nieźle, Albin Wojciecha Alborskiego pozostaje w tzw. normie stylu i warsztatu, kolejny fajerwerk to rola Radosta (Jan Matyjaszkiewicz). Skłopotany Guciem i zakochany w nim po uszy, eksbirbant, z kośćmi poczciwy, dobroduszny, nie safanduła jednak ma tu Jan Matyjaszkiewicz pole do gry inteligentnej i nie nachalnej. Jego sukces jest pełny, ładnie dystansuje aktora od kabaretowej jaskrawości przerysowanego Dziennikarza z "Wesela" Bogdan Baer jako sługa Jan (świetny nie po raz pierwszy u Dejmka, właściwie z roli na rolę). I żal tylko, że tym razem chyba nie da się tego powiedzieć o Annie Seniuk, dosyć zagubionej w roli pani Dobrójskiej. Naturalnie: to ""zagubienie" odnosi się do ogromnych możliwości aktorki a nie jakiejkolwiek skali bezwzględnej w jakiej należałoby oceniać jej sceniczne rezultaty w "Ślubach". Po prostu: od Anny Seniuk zawsze spodziewamy się kreacji wielkiej, tym razem jest to tylko dobrze zrobiona rola.

Udana scenografia, dobre tempa, dobre rytmy - właściwie wszystkie komponenty scenicznego sukcesu. Bo jeszcze: zrealizowano to, o co reżyserowi dokładnie chodziło i to zrealizowano inteligentnie, z polotem, smakiem i umiarem. Otrzymaliśmy Fredrę jak z obrazka, w miarę pietystycznie, w miarę sarkastycznie potraktowanego. Otrzymaliśmy kanon pewnej konwencji, kanon mówienia dialogów, kanon dobrego smaku.

A przecież - czegoś tu brak. Na scenie, czy na widowni, w nas, czy w aktorach, we Fredrze czy w klimacie przedstawienia - nie wiem. Bezradność krytyka czasami jest tylko uczciwością. Wiem, że o coś tu musi chodzić, coś jest na rzeczy i coś wisi w powietrzu, ale jeszcze nie wiem co to takiego.

Może zmęczenie tarapatami wydumanymi a może odwyknięcie już na amen od zamkniętej konwencji jako formy wyrażania sensów? Może potrafimy już - w skali masowej - odbierać tylko to, co nachalne, co jest tuż pod naskórkiem, co agresywne i narzucające się bezwstydnie? Obrazem a nie słowem i to słowem z ubiegłej epoki. Może Fredro to skansen, lekturowa skamielina, dla rzesz widzów żyjących na kartki i dyskutujących o rekompensatach, asygnatach, i prowokacjach? Może "piękne mówienie" aktorów ze "Ślubów" to zbyt mało by zapewnić relaks nam, tak niepięknie na co dzień żyjącym?

A może to tylko fala znużenia normalnością programowaną (granie Fredry w Polsce wydaje się być arcynormalne, ba, wręcz obowiązkowe z punktu widzenia kultury narodowej), chwilowy czad doraźności?

A może to - norma właśnie, opór widowni, bez którego nie byłoby teatru żywego, usiłującego ten opór kruszyć? Coś w rodzaju legalnej opozycji w praworządnym państwie?

Jedno wiem - którykolwiek z tych powodów sprawia, że czuje się, iż tym "Ślubom" "czegoś brak" jest to jeden więcej argument za tym, by takie spektakle powstawały. Na legalnej opozycji wygrał niejeden już naród, tarcie, jak wiadomo, chroni przed poślizgiem. Dla parszywych gustów takie przedstawienie jest wzorem, dla teatru może stać się sygnałem, że na styku scena - publiczność występuje właśnie owo błogosławione w skutkach tarcie. Poślizg bowiem groźny jest dla wszystkich.

Teatr Polski. Aleksander Fredro: "Śluby panieńskie czyli Magnetyzm serca". Reżyseria Andrzej Łapicki. Scenografia Łucka Kossakowska. Premiera grudzień 84.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji