Artykuły

Od "Ślubów" do "Dziadów" (fragment)

Miało być od "Wesela" do "Dziadów". Z powodów losowych zabrakło "Wesela" w reżyserii Kazimierza Dejmka. W tej sytuacji pierwszym przedstawieniem XI Opolskich Konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska były "Śluby panieńskie" z warszawskiego Teatru Polskiego. Nagrodzono je brawami gromkimi, acz niezbyt euforycznymi. Reżyserował Andrzej Łapicki. Ostatnim spektaklem były "Dziady" z łódzkiego Teatru im. Stefana Jaracza. Reżyserował Maciej Prus, niezwykle utalentowany, z pokolenia młodych zdolnych lat sześćdziesiątych. Spektakl wyzwolił niebywały entuzjazm. Długie, skandowane brawa, publiczność poderwała się z miejsc. Z wyjątkiem paru stetryczałych malkontentów. Tak więc imprezę zakończył aplauz, jakim nie obdarzono żadnego z konkursowych przedstawień. Klaskano także głośno przy pojawieniu się na scenie Jana Świderskiego i Ignacego Gogolewskiego. Rzadki to u nas objaw uwielbienia dla aktorów. Reakcje widowni na werdykt jury były równie spontaniczne, choć nieco mniej eleganckie. Pomiędzy "Ślubami" a "Dziadami" toczyła się normalna festiwalowa rzeczywistość.

Na naszych scenach zobaczyć można obecnie ponad 60 wystawień polskiej klasyki. Wybrano do Opola osiem. Reszta, zdaniem komisji klasyfikacyjnej, nie zasługiwała na zaproszenie. Podejrzewam, że słusznie. I tak przedarły się spektakle wyraźnie słabe. Z powodu nieobecności w Polsce Daniela Olbrychskiego nie przyjechał "Cyd" Corneille'a-Morsztyna w reżyserii Adama Hanuszkiewicza z Teatru Ateneum. Szkoda wielka, że zabrakło "Wesela". Ale i tak, nawet bez "Wesela", teatr Dejmka odniósł bezsporny sukces. I to czym? Wstyd przyznać, "Ślubami panieńskimi"; ogranymi dokładnie przez nasze teatry jak kraj długi i szeroki. Ale są one grywane równie często, co nieudolnie. Kto widział dobre przedstawienie "Ślubów"? Jeżeli wierzyć starcom i krytykom były po wojnie dwa: Marii Wiercińskiej we Wrocławiu i Romana Zawistowskiego w Krakowie. Pierwsze w 1951, drugie w pięć lat potem. Diabelnie mało, jak na czterdzieści lat powojennego teatru.

I oto mamy trzecie. "Śluby panieńskie" w Teatrze Polskim są przedstawieniem kryształowo czystym, pełnym wdzięku, utrzymanym w tonie szlachetnej poezji. Prawdziwie finezyjnym. Pokój w dworku pani Dobrójskiej, ze stylowym piecem, mebelkami, białymi zasłonkami. Scenografia Łucji Kossakowskiej jest lekka, stylowa, pozbawiona straszliwych kolorków, które ostatnio straszą w teatrze. Kostiumy stonowane. Pełno słońca, przestrzeni, powietrza. W tym saloniku rozgrywają się perypetie miłosne dwóch par. Właściwie trzech, jeśli dodamy Dobrójską i Radosta. Perypetie bardzo salonowe, pełne radości życia. Są te "Śluby" dziś zaskoczeniem. Nie tylko dlatego, że aktorzy, wszyscy aktorzy, mówią wiersz wspaniale. Wspaniale, a więc swobodnie, nie, gubiąc akcentów, dowcipów, uroków tekstu. I nie dlatego, że przedstawienie utrzymane jest w ramach konwencji, co dziś oznacza po prostu elegancję. Dobre maniery w zachowaniu, reakcjach, umiejętność noszenia kostiumu, chodzenia, siadania. Nieudawana, narzucona, zatem wyreżyserowana właśnie, ale normalna.

Zaskoczenie "Ślubami" polega jednak przede wszystkim na tym, że Łapicki dokonał rzeczy zdawałoby się niemożliwej. Odbanalizował komedię, jej postaci, wzbogacił je, zburzył interpretacyjne stereotypy. Podał w wątpliwość wywody badaczy literatury. Przypomniał, że "Śluby panieńskie" mają podtytuł "Magnetyzm serca". To przedstawienie jest właśnie o magnetyzmie. Uczuciu rodzącym się wprawdzie od poranku do wieczora, ale prawdziwym, zabawnym, ale szczerym. W dodatku nie sentymentalnym, ale żywym. Banalne to, prawda? Ale jakże trudne do wykonania. Dopomogli Łapickiemu aktorzy. To oczywiste. Cała doborowa obsada. Bez nachalnego interpretowania, naginania tekstu pokazano mieszkańców polskiego dworku sprzed stu pięćdziesięciu mniej więcej laty, nieco innych, niż zwykliśmy oglądać na scenach. Barwnych, pełnych i prawdziwych.

A więc przede wszystkim Joanna Szczepkowska. Jej Aniela przejdzie zapewne do historii recepcji Fredry, jak kiedyś Klara debiutującej wtedy Barbary Krafftówny. Aniela - pierwsza naiwna, łzawa, ślamazarna i ckliwa. Grywana okrutnie słodko, łagodnie, powoli i sentymentalnie nudno, Szczepkowska gra Anielę głupiutką, ale normalną. Zwyczajną, urokliwą dziewczynę, w której budzi się miłość. Nie "afekt" lecz właśnie miłość. Z początku grzecznie obojętna staje się tą miłością rozogniona, rozpalona, jakby zaczadzona, odurzona. Bo to uczucie Anieli do Gustawa wcale nie jest tylko związkiem dusz. Ten "magnetyzm" naprawdę ma siłę "ogień mój własny w obce przelać żyły". Szczepkowska tym ogniem oszołomiona, w siebie wsłuchana, sobą zadziwiona, szybko przestaje być "polskim cielątkiem" i staje się wcieleniem "woli bożej". Snuje się jakby nieobecna, "nosi" ją po scenie, cała w rozedrganiu, zabawnym przebieraniu nogami, rozkosznym upojeniu. Na granicy szarży, ale ani przez chwilę poza tą niebezpieczną linią. Boy nie miał racji. Ta Aniela z pewnością nie stanie się kiedyś "łzawą i nękaną wyrzutami, trochę nudną i niezręczną kochanką". Jeśli już bawić się we wróżenie przyszłości związkowi Anieli i Gustawa, da się ta dziewczyna Guciowi porządnie we znaki. Tyle pod tą słodyczą temperamentu, pod wdziękiem charakterku. Razem z Albinem powinien od razu "dać się podkuć". I to solidnie.

Gustaw Jana Englerta nie jest młodziutki. To birbant, zaprawiony w bojach i sposobach. Ma wdzięk, klasę, pewność siebie i lekkie znużenie nie tylko tymi nudnymi dniami w dworku pani Dobrójskiej, ale także balami w karczmach i romansowaniem z mężatkami. Pysznie sobie radzi z magnetyzmem, ma w tym sporą wprawę. A jednak Aniela zaczyna go drażnić. Opór prowokować. Zabawa w magnetyzm zmienia się w fascynację. Niekłamaną, choć nie pozbawioną leciutkiej, autoironicznej samokontroli. Bardzo trafny rysunek roli, zaczętej jakby z niczego, nawet pasywnie, nizanej następnie z nowych barw, coraz pełniej i pełniej, cienko i precyzyjnie.

I jeszcze Radost Jana Matyjaszkiewicza. Matyjaszkiewicz gra wszystko, co o Radoście napisano. Uwielbienie dla Gucia, miłość do pani Dobrójskiej, starego, byłego trzpiota i birbanta, safandułę, co się zowie poczciwego, ufnego i dotąd - mimo lat - naiwnego jak dziecko. O tym, że się kochali kiedyś z Dobrójską, wiadomo z tekstu. Ale Matyjaszkiewicz gra także powody, dla których Dobrójską za niego nie wyszła. Możemy podejrzewać, że rozsądna kobietka dostrzegła, iż Radost ma wprawdzie "serce dobre", ale brak mu "głowy nie od rzeczy", co nie mogło być "szczęścia rękojmią dla żony i dzieci". Na domiar złego stać go było na szaleństwa, bale i ryzykowne eskapady, natomiast nie mógł podjąć jakiejkolwiek decyzji. Prawdopodobnie wzdychał lata całe, kochał się na zabój, ale gdy przyszło do oświadczyn, rejterował.

Klarę gra debiutantka Ewa Domańska, jak trzeba żywo i ruchliwie. Radzi sobie całkiem nieźle przy bardziej doświadczonych kolegach. Albin Wojciecha Alaborskiego to zdrowy osiłek i zabawny fajtłapa. I pyszny Jan Bogdana Baera. Nieco zawiodła natomiast Anna Seniuk. Jej Dobrójska okazała się nie tej klasy damą.

Są te "Śluby" bardzo proste, bardzo szlachetne i niezmiernie śmieszne. Poezja i dowcip przelewają się ze sceny. Słuchanie dobrze mówionego i dobrze granego Fredry to zjawisko rzadkie i daje niekłamaną satysfakcję. Jak cenny, kruchy bibelot dostrzeżony nagle wśród nowoczesnej tandety.

Honorowa nagroda zespołowa. Nagroda dla Andrzeja Łapickiego za reżyserię, dla Łucji Kossakowskiej za scenografię. Nagrody aktorskie dla Joanny Szczepkowskiej, Jana Englerta i Ewy Domańskiej za udany debiut (...)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji