Artykuły

Czarna rozpacz

Nareszcie dobra decyzja repertuarowa dyrekcji Teatru Horzycy w Toruniu. Sztuka modnego i w Polsce irlandzkiego pisarza Martina McDonagha zatytułowana "Samotny zachód" mówi o ciemnej stronie współczesności, językiem współczesnym. W dodatku jest dobrze zagrana. O radość odbioru jednak trudno na przedstawieniu, które przekonująco i wiele mówi o złych sprawach między ludźmi.

Nie chcąc streszczać sztuki powiedzmy tylko, że oglądamy czworo bohaterów w sytuacjach tyleż codziennych, co szokujących. Rzecz osadzona jest w realiach irlandzkich, ale jest zarazem uniwersalna, jak uniwersalny jest dziś język pełen przekleństw, jak powszechne są brak wrażliwości, niechęć rozumienia i porozumienia przy jednoczesnej tęsknocie za normalnymi, zdrowymi relacjami między członkami rodziny i społeczności. Tęsknota ta jest jednak słabsza od obyczaju stawiania na swoim kosztem innych - aż do końca, do zabijania. Historia zawarta w przedstawieniu

opowiedziana jest przy tym językiem dosadnym, pełnym wulgaryzmów, ale i specyficznego humoru, więc nie nuży jednostajnością tonu. Jeżeli to takie ponure, to po co oglądać? Może przede wszystkim ze względu na aktorów: dwóch strasznych braci oraz księdza i dziewczyny handlującej bimbrem. Znakomicie zagrany Coleman Sławomira Maciejewskiego to wyciszony, choć nie całkiem zrównoważony gość, spięty i fizycznie przykurczony, przyczesujący nerwowo tłuste, posklejane włosy. Maciejewski potrafi drobnymi gestami i delikatną mimiką reagować na partnerów, sprawiać niespodzianki. (Trochę podobną fizyczność nadał postaci Clova w "Końcówce" Becketta kilka lat temu - także reżyserowanej w Toruniu przez Iwonę Kempę).

Paweł Tchórzelski jako Valene przeciwnie - pozornie dobrze zorganizowany, posługujący się niewielkim zestawem twardo wypowiadanych słów i krótkich zdań, zdecydowany w ruchach i gestach. Zewnętrznie inny, jest jednak lustrzanym odbiciem brata. Księdza gra Jarosław Felczykowski który stopniowo, od zamaszystych gestów i pijackiego rozchełstania przechodzi do stanu wewnętrznego skupienia i refleksji, której efektem jest decyzja mieszcząca się doskonale w pokazanym przez Irlandczyka kanonie postępowania. Ten ksiądz jest równie bezradny wobec własnej natury, jak jego owieczki.

Jeśli można mleć drobne pretensje do reżyserki, dotyczyłyby one ustawienia postaci Laluni. Gdyby Anna Magalska Milczarczyk została wyposażona w cechy kobiece nieco wyraźniejsze, efekt jej obecności na scenie mógłby być mocniejszy. Przy całej szorstkości, żeby nie powiedzieć brutalności cechującej świat "Samotnego zachodu", jest tu bowiem miejsce na wzruszenie, odkrycie się, delikatność reakcji. Widać ten mechanizm dobrze w innej głośnej sztuce McDonagha - "Kalece z Inishmaan". Uprawniona jest jednak i surowsza interpretacja. Bo rzeczywiście w takim, jak w Toruniu, spojrzeniu na postać Laluni o żadnym tanim sentymentalizmie mowy nie ma.

Wzruszenie jest jednak możliwe, ale potrzeba nieco starania. Oglądając niezdarne próby powrotu do człowieczeństwa i ratowania resztek godności, trzeba poddać się swoistemu testowi: czy rzeczywiście jest tak źle, czy zostało jeszcze coś do ocalenia, a rozpacz - czy musi być aż tak czarna.

Jedynym problemem aktorskim przedstawienia była wyraźna nadekspresja. Aktorzy grali chyba nieco głośniej i mocniej niż to konieczne. Ale też warunki były specyficzne: na widowni (23 kwietnia) siedziała grupa młodzieży podejmująca otwarty dialog z tekstem sztuki, komentująca sytuacje, zaczepiająca aktorów. Święty by się zdenerwował, a nie tylko ksiądz, który dodał chyba do tekstu kilka dodatkowych przekleństw.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji