Artykuły

Samotność po irlandzku

Zamknijmy w jednym pokoju dwóch nienawidzących się braci - kolekcjonera figurek Matki Boskiej i szantażowanego przez niego ojcobójcę, dołóżmy księdza alkoholika i zadurzoną w nim dziewczynę, handlującą bimbrem, a otrzymamy groch z kapustą i to niekoniecznie po irlandzku.

Martin McDonagh jest - obok Connora McPhersona i Marka O'Rowe'a - jednym z najbardziej znanych dramaturgów irlandzkich młodego pokolenia. I to nie tylko dlatego, że podczas transmitowanej przez telewizję gali The Evening Standard, podczas której miał odebrać nagrodę za najlepszy dramaturgiczny debiut, pijany w sztok McDonagh zbył uciszającego go Seana Connery jednym krótkim: "Fuck off". Anegdota stała się częścią żywej legendy Irlandczyka, którego sposób bycia (i życia) okazał się najlepszą wizytówką jego twórczości. Arogancki, nonszalancki i nieprzebierający w słowach McDonagh stał się bowiem autorem sztuk, których główną osią jest dialog pisany soczystym, niestroniącym od niewyszukanych wulgaryzmów językiem. Ascetyczny styl, oszczędne, acz błyskotliwe riposty postaci, absurdalny, często czarny humor - oto wyróżniki twórczości Irlandczyka. Niejednokrotnie można odnieść wrażenie, że postaci z dramatów McDonagha mają wiele z swego twórcy.

O popularności dramatów McDonagha w Polsce może świadczyć fakt, iż swego czasu można było mówić o swoistym przeglądzie jego sztuk, ponieważ odnosiło się wrażenie, że teatry wręcz prześcigają się w przenoszeniu jego dramatów na scenę. Reżyserzy szczególnie upodobali sobie "Samotny Zachód", rzecz o skłóconych braciach, mieszkających razem na irlandzkiej prowincji, którzy zwalczając się nieustannie, nie są w stanie ani się pogodzić, ani też definitywnie rozstać. Fenomen tej sztuki - jak całego dramatopisarstwa McDonagha - polega na tym, iż głównym problemem nie stają się kwestie polityczne, czy religijne współczesnej Irlandii, do których przyzwyczaili nas twórcy, pochodzący z tego kraju, ale szeroko pojęte relacje międzyludzkie. Autor nie odżegnuje się jednak od wyraźnego zarysowania kolorytu lokalnego, co czyni jego dramaty paradoksalnie - zarówno uniwersalnymi, jak i typowo irlandzkimi.

Toruńskie przedstawienie "Samotnego Zachodu" w reżyserii Iwony Kempy to gra na najwyższych emocjach. Widza, oczywiście. Poznajemy historię dwóch braci - Valene'a (Paweł Tchórzelski) i Colemana (fenomenalny Sławomir Maciejewski) - którzy są skazani na siebie za sprawą tajemnicy z przeszłości. Coleman zabił ojca (gdyż ten naśmiewał się z jego fryzury), Valene zaś nie wydał brata, nie odmawiając sobie jednak przyjemności szantażowania go przy każdej nadarzającej się okazji. Jest jeszcze ksiądz Welsh (Jarosław Felczykowski), który desperacko pragnie znaleźć sposób na zbawienie swych parafian (sprowadzonych niemal wyłącznie do zwalczających się braci), co doprowadza go do alkoholizmu, a w końcu do samobójstwa. Wreszcie Lalunia (Anna Magalska-Milczarczyk), dziewczyna roznosząca bimber, która miota się między potrzebą miłości, a cynizmem. Ale tak naprawdę dramat rozgrywa się w domu Valene'a i Colemana i to o ich tragicznych relacjach opowiada sztuka.

Jesteśmy w obskurnym pokoju braci. Scenografia Tomasza Polasika jest prosta: odrapany kredens, w którym Valene trzyma plastikowe figurki Matki Boskiej i chrupki, stół, dwa krzesła, zniszczony fotel, na którym przesiaduje Coleman, a na środku sterta gazet, nie wiadomo czy do czytania, czy na rozpałkę. Od razu widać, że to dom zamieszkiwany wyłącznie przez mężczyzn. Z utrzymującego się przez cały czas trwania spektaklu - półmroku, wyłaniają się postaci braci. Valene - Tchórzelskiego jest zrzędliwym, podejrzliwym i nadużywający słowa "dupa" hipokrytą. W nabożnym skupieniu ustawia nowo kupione plastikowe Maryje (przed postawieniem całuje z szacunkiem każdą figurkę) po to, by za chwilę przypomnieć bratu, że tylko on wie, kim jest zabójca tatusia. Raz ospały i zgnuśniały, innym razem - ożywiony wymianą złośliwości z bratem - zacietrzewiony i porywczy, ale zawsze prostacki w swym zachowaniu. Co innego Coleman w wydaniu Maciejewskiego. Ten ubrany w bury, rozciągnięty sweter, z ulizanymi tłustymi włosami, które co chwilę poprawia w ten sam - z pozoru wystudiowany - sposób, ograniczony do kilku identycznych natrętnych gestów, sprawia wrażenie, jakby bohater był niepełnosprawny nie tylko fizycznie. Wrażenie to potęguje zachowanie bohatera podczas bezpośrednich konfrontacji z bratem. Coleman Maciejewskiego budzi jednocześnie politowanie i lęk. Współczujemy utykającemu Colemanowi, który nie może dogonić, obrzucającego go obelgami brata, ale widząc jego wyrafinowanie i zajadłość podczas braterskich potyczek słownych, nie mamy wątpliwości, że z nich dwóch to właśnie Coleman jest bardziej nieobliczalny, żeby nie powiedzieć niepoczytalny. Kiedy patrzymy na takiego Colemana, przestaje dziwić fakt, że był on zdolny zabić ojca tylko dlatego, że temu nie podobała się fryzura syna. Rola Maciejewskiego to największy (choć nie jedyny) atut spektaklu. Świadczy o tym chociażby główna nagroda aktorska, którą Maciejewski otrzymał za rolę Colemana na 43. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych.

Niewybredna szermierka słowna między braćmi, odbywająca się przy akompaniamencie muzyki na przemian Rammsteina oraz Björk i muzyki celtyckiej, przerywana przywoływaniem coraz to bardziej niechlubnych faktów z przeszłości Valene'a i Colemana, przekonuje, że konflikt miedzy nimi nie jest świeży. Sięga on bowiem czasów tak zamierzchłych, jak wczesna młodość, kiedy to Coleman obciął uszy psu Valene'a, które na dowód trzyma do dziś. Są momenty, kiedy widz wstrzymuje oddech, bo wydaje mu się, że konflikt ów został zażegnany albo przynajmniej załagodzony, ale chwilę później okazuje się, że to był fałszywy alarm. Potem czekamy już tylko na kolejny wyskok któregoś z braci: przywołanie haniebnych czynów z przeszłości albo następną złośliwość. Kiedy Coleman wrzuca do piekarnika brytfannę z kolekcją plastikowych figurek Matki Boskiej, należących do Valene'a jesteśmy przekonani, że ten wybryk nie może ujść na sucho i to koniec historii braci. Marzymy o zakończeniu tej historii. Jakimkolwiek. Bo tak naprawdę czekamy już tylko na to, że bracia się rozstaną. Co niestety nie następuje. Kiedy do tego nie dochodzi, łudzimy się, że poruszeni samobójczą śmiercią ojca Welsha - pogodzą się. Nie wierzymy jednak w ich skruchę. Zbyt wiele razy nas rozczarowali.

Słowo jeszcze o kreacji Jarosława Felczykowskiego, który wcielił się w rolę ojca Welsha. To duchowny z krwi i kości. Postać jak najbardziej wiarygodna. Niestrudzony kaznodzieja wierzący w nawrócenie swych grzesznych owieczek, choć jak pokazuje przykład braci to syzyfowa praca. Ksiądz zaczyna pić, a że ksiądz też Irlanczyk, więc za kołnierz nie wylewa. Ksiądz Felczykowskiego sprawia wrażenie chłopa do bitki i wypitki. Takiego, co to wypić może, a i w pysk też da. I takiego, co wierzy w to, co robi. Kreacja Felczykowskiego to duży plus dla spektaklu.

Gorzej z Lalunią - Anny Magalskiej-Milczarczyk. Nie przekonuje zarówno wiekiem, jak i emocjami. Patrzymy nie na dziewczynę, ale na kobietę przebraną w bojówki i uczesaną w dwa kucyki. Jakoś nie chce nam się wierzyć, że kocha się w księdzu, a cynizm to tylko maska. Gdyby postać Laluni była jednowymiarowa - jako bimbrowniczki bez ambicji i skłonności do wzruszeń - Magalska-Milczarczyk byłaby bardziej wiarygodna.

Kempa postawiła na aktorów i dynamikę uczuć. A tych widzowi nie zabraknie. W gruncie rzeczy "Samotny Zachód" to historia samotności ludzi, którzy mimo tego, że się kłócą, wzajemnie obwiniają i krzywdzą, nie są w stanie żyć osobno. Irlandzki groch z kapustą, który pokazuje nam McDonagh, a który Kempa czyni bardziej swojskim, obnaża prawdziwe ludzkie obawy, które są identyczne pod każdą szerokością geograficzną. Każdy z bohaterów, choć nie chce się do tego przyznać, jest uzależniony od drugiej osoby lękiem przed samotnością, nawet jeśli jedyną więzią staje się nienawiść. Ojciec Welsh nie może żyć bez swych grzesznych parafian, których nie może ocalić. Lalunia nie może żyć bez miłości do księdza, choć wie, że jest ona naiwna i bezsensowna. Valene i Coleman nie tylko nienawidzą się, ale także podsycają tę wzajemną wrogość po to, by ocalić za wszelką cenę tę jedyną więź, która ich łączy. Jeśli ocaleniem przed samotnością nie może być braterska miłość, to niech nią będzie braterska nienawiść

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji