Artykuły

Faust wędruje przez historię

O tym, że Jerzy Jarocki przygotowuje się do inscenizacji "Fausta" mówiono od wielu lat. Premiera odbyła się w krakowskim Starym Teatrze w ostatni piątek.

Akcja "Fausta" w krakowskim Starym Teatrze toczy się pod dwoma niebami. Pierwsze jest sceną wyciętą jakby z astronomicznego globusa. Chce ono być wiernym odbiciem niebieskiej geografii. Nad proscenium jednak unosi się inne niebo, niebo kabalistów. To zaczerpnięty z rysunków Giordana Bruna obraz gwiazd, które układają się w symboliczny wzór ukrywający tajemnice natury.

Ten znak wielości i jedności tradycji odbija się w postaci Fausta. Jego mit oznacza również jedność ludzkiego doświadczenia. Cóż z tego jednak, jeśli jego pretensje do absolutnego poznania Mefistofeles kwituje w jeden sposób: pokazując mu słynny gest Kozakiewicza.

O tym, że Jerzy Jarocki przymierza i się do inscenizacji "Fausta", mówiono od lat Premiera odbyła się w piątek. Jak zwykle Jarocki zaskoczył wszystkich. Latami pewnie trwać będą spory o to przedstawienie. Jedno jest pewne: tak pesymistycznego "Fausta" jeszcze u nas nie było. A może nie tylko u nas. "Fausta" otwierają dwa prologi. Pierwszy rozgrywa się pomiędzy poetą, aktorem i dyrektorem teatru. Gdy podniesie się kurtyna, rozpoczyna się drugi, prolog w Niebie. Jak dwie bramy, pozwalają one patrzeć na arcydramat Goethego z różnych stron. Oglądany przez pierwszą z nich jest on przede wszystkim widowiskiem, feerią, w której wędrówka "nieba" przez świat do piekła pokazana jest z przepychem teatralnej wyobraźni Romantyków. Kiedy zajrzymy przez drugą z bram, otworzy się przed nami kosmiczna tragedia. Bóg i szatan rozgrywają w niej partie, których stawką jest człowiek, albo jego rozum - dziedzictwo pierworodnego grzechu - albo zbawienie, które racjonalistom dostępne jest trudniej niż bogaczom Jest jeszcze trzeci prolog. Nie napisał go jednak Goethe. Nie zostanie też pokazany na scenie, a jednak dla Fausta w Starym Teatrze ma decydujące znaczenie.

Na bohatera Goethego spływa łaska zapomnienia. Nie musi żyć ze świadomością krzywdy wyrządzonej Małgorzacie, nie pamięta o krwi na swoich rękach. Rozpoczyna wędrówkę, której kresem jest zbawienie. Krakowski Faust w finale budzi się pod niebem sklepionym tęczą i zdaje się pamiętać wszystko. Nie dana mu została łaska zapomnienia. Nie wie tylko, czy śnił, czy też pakt z diabłem, noc Walpurgii, miłość Małgorzaty, jej śmierć były rzeczywiste. Ale nawet, jeśli był to sen - pyta Faust - to jak sen tak okrutny mógł się w ogóle przyśnić. Ten niegoetheański prolog "pisał" całą swoją teatralną twórczością Jerzy Jarocki. Jego drogę można opisać jako wstępowanie w głąb snów Gombrowicza, Kleista, Witkacego, Różewicza.

Teatr Jarockiego, w którym on sam jest zawsze Faustem, to swoiste alchemiczne laboratorium. Teatralne złoto jest tu jednak produktem ubocznym. Chodzi przecież o uzyskanie receptury na filozoficzny kamień. Alchemik Jarocki, aby zrobić swojego Fausta, nie podpisał jednak żadnego paktu. Ani z publicznością, której nie zamierza wcale Goethego uprzystępniać, częstując ją gigantyczną dawką erudycyjnych rebusów i zagadek, ani z nową dyrekcją Starego Teatru, która musiała spełniać skrupulatnie życzenia reżysera i cierpliwie czekać na łaskę premiery. Jarocki nie poszedł też na najmniejszy kompromis z weimarskim poetą. Jest wobec niego wręcz bezwzględny. Przeprowadza sekcję jego wyobraźni. Z pomocą scenografii Juka Kowarskiego, choreografii Ewy Wycichowskiej ożywia tkwiące w niej ryciny z Nocami Walpurgii, tandetne teatrum jasełek, w którym pan Bóg z siwą brodą itoczy glinianą kulkę świata, a anioły mają skrzydła z pierza.

Przede wszystkim jednak, jakby śladami Tomasza Manna, pokazuje historyczne konsekwencje faustycznego mitu. Jarocki każe Faustowi wędrować przez historię, przyglądać się światu. Najbardziej bezkompromisowy jest jednak Jarocki wobec samego Fausta. Zamykając spektakl w pierwszej części jego tragedii zabrał mu szanse na zbawienie. Odebrał mu wpierw wiarę w światło rozumu, od dał diabłu. Ten z kolei rozpętał w nim namiętności, których zaspokoić nie sposób. Zrobił z Fausta żałosnego głupca i komedianta, oszusta i zbrodniarza. A wreszcie reżyser pozostawił go samemu sobie. Ledwo przebudzonego, jeszcze z echem ostatnich słów, czekającej na egzekucję Małgorzaty, napiętnowanego winą bez nadziei na odkupienie.

Soren Kierkegard pisał, że "Faust tak samo jak Don Juan jest demonem, ale demonem wyższym". Jerzy Radziwiłowicz, Faust w przedstawieniu Jarockiego i niedawny Don Juan w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego podąża po kolejnych stopniach aktorskiego demonizmu. To nie może być przypadek, że jego aktorskie doświadczenie układa się w ten właśnie sposób. To już nie Radziwiłowicz wciela się, ale kolejni jego bohaterowie wcielają się w niego. Dyskutują ze sobą, podpowiadają, wchodzą w spór, uzupełniają się. Jego Faust jest strzelisty i zbuntowany jak Gustaw-Konrad, po trosze zmysłowo i pożądliwy jak Don Juan.

Radziwiłowicz grał dojrzałego Gustawa- Konrada i starzejącego się Don Juana; Jako Faust jest zaskakująco młody. Nie potrzebuje odmładzającego napoju czarownic. To nie wiek, ale wiedza, która jest summa europejskiej kultury, ciąży mu najbardziej. Odrzuca ją i ponosi klęskę.

U Jarockiego nawet w zbawienie Małgorzaty można wątpić. Chociaż głos z nieba mówi o jej ocaleniu, to może jednym pocieszeniem dla niej jest śmierć, która na zawsze wycisza pamięć. Mimo że Małgorzata Doroty Segdy, z "ikony pożądania", którą była w "Ślubie", zmieniła się w ikonę niewinności, jest winna. Jarocki, w odróżnieniu np. od Kirkegarda, nie zapomina o jej odpowiedzialności za śmierć matki, brata i własnego dziecka. Miłość do Fausta nie usprawiedliwia jej i nie zbawia, ale pogrąża do końca.

Niewinny jest właściwie tylko Mefistofeles. Zwykle chciano zrobić w teatrze z niego intelektualistę. Jerzy Trela pokazuje plebejską naturę tego przeciętnego dość diabła. Ujawnia jak niewyszukanymi metodami udaje mu się zawładnąć Faustem. Jest przecież przede wszystkim sprytnym rajfurem. Kiedy Faust próbuje pokrętną sofistyką wymusić na nim obietnicę najwyższych wtajemniczeń, on po prostu pokazuje mu wała. Nie dlatego, że nie chce, a dlatego, że nie może zrealizować zachcianek znudzonego maga. Bóg w Fauście jest daleko. Mefistofeles jest za to częścią natury tego świata.

Być może ten czas w finale Fausta Jarockiego jest znakiem nadziei. Ale to znak z innego świata. Teatralny sen wyśniony z arcydramatu Goethego rzuca tylko cień. Czy jednak możliwy jest dzisiaj inny Faust?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji