Artykuły

Uprawiać życie jako dzieło sztuki

- Kiedyś próbowałem znaleźć dla wszystkich swoich działań jeden wspólny mianownik i wyszło mi, że jestem animatorem. Byłem i chyba wciąż jestem przede wszystkim animatorem rozwoju lokalnego, czy - inaczej mówiąc - animatorem integracji środowisk - mówi MAREK SZTARK, obecnie dyrektor prgramu "Szczecin 2016"

Z cyklu "Szczecin - trudna miłość?", rozmawiamy z Markiem Sztarkiem, dyrektorem "Szczecin 2016", pełnomocnikiem Prezydenta Szczecina ds. starań Szczecina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016.

Joanna Giza-Stępień: Marku, spotykam się z tobą pomiędzy jednym wyjazdem a kolejnym, w biegu. Przeze mnie nie masz nawet czasu spokojnie zjeść obiadu w tej uroczej restauracji. Zadziwia mnie twój determinizm, twoje poświęcenie w związku z tą Europejską Stolicą Kultury. A przecież jeszcze niedawno uciekałeś z tego miasta, z kultury?

Marek Sztark: To prawda. Miałem taki moment w 2007 roku, gdy skończyła się moja przygoda z Operą, dzieci wyjechały na studia i ja musiałem ponownie wszystko przewartościować. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy jestem tu w Szczecinie jeszcze komuś do czegoś potrzebny. Czułem się jak banita, jak ktoś, kogo nie chce się wysłuchać, kto nie ma prawa głosu. I tak jak przed chwilą miałem jeszcze wysoko, triumfalnie uniesione ręce z ciężkimi ciężarami, tak musiałem je opuścić, postawić ciężary na miejscu i odejść. A przecież budowaliśmy razem jakiś gmach, myślałem. Dziś, z perspektywy czasu, inaczej to widzę. Teraz, budując kolejny gmach, mam już świadomość, że może ktoś za mnie tę budowę kontynuować i że nie ma ludzi niezastąpionych. Ma być ciągłość, a personalnie w tym aspekcie nie powinien być nikt istotny.

To trochę dziwnie brzmi w ustach humanisty. Czy człowiek, jednostka, nie jest tu najistotniejsza? A może mówisz o myśleniu globalnym, o poczuwaniu się do odpowiedzialności za całość, do bycia w grupie, bycia pokoleniem, jednością, wspólnotą. Tak to widzisz?

- Tak właśnie i tego mi w Szczecinie brakuje. Takiego myślenia całościowego, że przyjdą po nas kolejni i będą nasze dzieło kontynuować i że właśnie o tę kontynuację chodzi. O wspólne dobro.

Ty dziś czujesz taką misję, prawda? Czujesz się szczecinianinem?

- Tak, choć zależy, co przez to rozumiesz. Szczecinianinem się czuję i nim jestem, wszędzie gdzie się pojawiam z niekłamaną dumą mówię, że jestem stąd. Ale nie jestem szczecinianinem z urodzenia. Urodziłem się w małym miasteczku, w Dębnie Lubuskim, a w Szczecinie mieszkam od swojej siódmej klasy szkoły podstawowej - nr 63, notabene. I od tego czasu, czyli gdzieś od prawie 30 lat, jestem szczecinianinem.

Czym się dotąd w tym Szczecinie zajmowałeś i co tu cię zatrzymało?

- Nie wiem od czego zacząć, ponieważ robiłem tak wiele rzeczy (śmiech). Aż sam się czasami dziwię. Ale spróbuję wymienić. W Szczecinie skończyłem szkoły, w tym liceum konserwacji zabytków oraz polonistykę. W Szczecinie poznałem swoją obecną żonę, tu urodziły mi się dzieci - wszystkie zresztą za jednym zamachem (śmiech).

Jak to?

- No tak, po prostu. Dwie dziewczyny za jednym zamachem. Znaczy bliźniaczki. W Szczecinie - kontynuując moją wyliczankę - urodziły mi się też największe pasje, najciekawsze przygody, największe sukcesy zawodowe oraz prywatne. Tu spełnia się wciąż całe moje życie.

Co to znaczy: "całe życie Marka Sztarka"? Czy można zaryzykować tezę, że związałeś się na dobre i złe z kulturą?

- Chyba nie tylko. Kiedyś próbowałem znaleźć dla wszystkich swoich działań jeden wspólny mianownik i wyszło mi, że jestem animatorem. Trudno mi powiedzieć jednoznacznie, co animuję. Animacja może się bowiem odnosić do sfery kultury i owszem - takim animatorem często bywałem, choćby kierując instytucjami kultury czy grupami artystycznymi. Natomiast byłem i chyba wciąż jestem przede wszystkim animatorem rozwoju lokalnego, czy - inaczej mówiąc - animatorem integracji środowisk. To realizowałem pod szyldem SZCZECIN - EXPO (mowa o Towarzystwie Wspierania Rozwoju Pomorza Zachodniego SZCZECIN - EXPO" - przyp. aut.)

A co to jest "Nowa kultura"?

- To jeden z moich autorskich projektów. A dokładnie to cykl prezentacji oryginalnych dokonań artystycznych na terenach wiejskich i małych miasteczkach Pojezierza Drawskiego. Celem projektu jest zwrócenie uwagi na zaburzony ład przestrzenny, nieodkrytą, przekłamaną lub zapomnianą historię, zagubioną tożsamość, marazm i niemoc. W skład działań wchodzą: spektakle teatralne, koncerty, wystawy, które mają inspirować ludzi, odbudowywać godność miejsc, przywracać pamięć o porządku rzeczy. Mają też zachwycać swym pięknem, zaskakiwać wirtuozerią, dawać szansę dla nowych przeżyć, poszerzać horyzonty przestrzeni sztuk. W 2008 roku byłem stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, by móc realizować ten program. Program trwa do dziś. To chyba najważniejsze. Resztę znajdziesz na www.nowakultura.wordpress.com

Kolejny Twój projekt urodził się - dosłownie i w przenośni - w Twojej rodzinie. Myślę o Festiwalu Bliźniąt.

- Festiwal Bliźniąt jest już dziś zamkniętym rozdziałem, ale to - jak słusznie zauważyłaś - wynikało z potrzeby poszukiwania sposobów animowania i integrowania środowiska związanego z bliźniętami. Przez wiele lat, zawodowo szukałem narzędzi animowania grup, również branż, od wydawców i kolporterów prasy począwszy, konserwatorów zabytków, specjalistów ds. przestępczości ubezpieczeniowej, przez finansistów, samorządowców, działaczy lokalnych, służb z kręgu bezpieczeństwa i higieny pracy, na bliźniętach - jako grupie społecznej nie do końca zintegrowanej, czy uświadomionej - skończywszy. Starałem się objąć moimi działaniami nie tylko same bliźnięta, czy ich rodziców, rodziny, przyjaciół, ale także naukowców, dla których ciąże mnogie to wciąż zagadkowy fenomen. Wiele projektów i programów badawczych, zwłaszcza dotyczących kwestii dziedziczenia różnych cech, opiera się na badaniach bliźniąt i to bliźniąt z określoną zygotycznością (czyli - mówiąc językiem potocznym - dwujajowych lub jednojajowych). Dzięki festiwalowi natychmiast powstało Polskie Towarzystwo Gemeliologiczne, skupiające kilkudziesięciu naukowców. Potem pojawiła się konieczność publikowania i prezentowania badań w trakcie konferencji oraz w wydawnictwach naukowych, a w końcu, w naszym wydawnictwie autorskim - "Gemellological Review", które jest piątym na świecie anglojęzycznym pismem poświęconym badaniom nad bliźniętami. Przy okazji tych kilku edycji festiwalu oraz cykli konferencyjnych, powstało kilkanaście doktoratów, artykułów naukowych i publicystycznych oraz wiele cennych badań.

Co Tobie, ojcu, festiwal powiedział o Twoich dzieciach - bliźniętach?

- Im więcej się o nich dowiadywałem, tym mniej wiedziałem. Festiwal powiedział mi na przykład, że bliźnięta tworzą strukturę psychiczną o wielkiej sile i ta siła może być albo konstruktywna, albo destruktywna. I że gdy bliźnięta są razem, trzeba mieć do nich dystans i traktować je jak pojedyncze osoby. Bo jak będziemy je traktować jak jedność, zginiemy.

Brzmi katastroficznie Kolejnym etapem była funkcja dyrektora w Operze Na Zamku. Jaki to był rozdział w Twoim życiu? Jak pamiętamy oboje, skończył się dla Ciebie dość nieprzyjemnie.

- Co ty, to była piękna historia (śmiech). A co mi dała? Sporo siwych włosów (śmiech). A poza tym, mówiąc już poważnie, dużo wspaniałych i niezwykłych przeżyć estetycznych. Również osobistych - dyrektorzy lubią się nimi chwalić. Jak pojechałem do Pietrasa (chodzi o Sławomira Pietrasa, dyrektora naczelnego Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu - przyp. aut.), ten zaraz zabrał mnie na kolaudowanie baletu. To był cały rytuał. Miał swój fotel, do którego kazał dostawić fotel dla mnie, usiedliśmy i odpłynęliśmy w przeżycia i marzenia. A cały balet tańczył tylko dla nas. I on się tą wielką chwilą cieszył, jak widziałem, tak samo jak ja w Szczecinie. I wtedy zauważyłem tę wspólną chorobę dyrektorów oper. Teatrem człowiek się zaraża i z tego się już nie daje wyleczyć. Opera jest największą emanacją teatru. Tam jest wszystko. Sztuka totalna. A przy tym skonwencjonalizowana, tradycyjna, w sprawdzony sposób oddziałująca na zmysły. To estetyka. Natomiast zarządzanie dużym zespołem, a właściwie zarządzanie konstelacjami gwiazd, to już wyższa szkoła jazdy. Dużo wielkich, satysfakcjonujących i pięknych projektów artystycznych z jednej strony, a z drugiej niewiarygodny ładunek nienawiści, który może zniszczyć wszystko. To mnie zaskoczyło. A poza tym, czas Opery był dla mnie czasem tworzenia. Udało się wiele projektów. Wiele premier i nowości (łącznie w ciągu ponad 2 lat - 13 nowych przedsięwzięć artystycznych), dużych i małych. Te największe to koncert "Requiem polskie" Krzysztofa Pendereckiego w Stoczni Szczecińskiej. Te małe, ale istotne, to projekt "Opera w pałacach" - "La serva padrona" Pergolesiego, grana w niezwykłych miejscach regionu, czy "Operobus" - stałe linie autobusowe dla publiczności z małych miasteczek. Za koncert Pendereckiego otrzymałem, wraz z partnerami, tytuł "Szczupaka 2005" za najważniejsze wydarzenie artystyczne roku. Martwi mnie przyszły los tablicy pamiątkowej koncertu, którą pozostawiliśmy na wydziale K-2 w stoczni

Muzyka jest dla Ciebie ważna?

- Tak jak wszystkie inne sztuki. Muzyka towarzyszyła mi zawsze. Może nie aż tak jak ludziom z muzycznym wykształceniem, czy z zawodem muzyka. Nie jestem też chyba melomanem. Nie znam się na muzyce tak dobrze, jak wielu moich przyjaciół. Ale muzyki słucham dużo i to muzyki różnej. Często też szukam w muzyce odpoczynku, wyciszenia, ukojenia, relaksu. Wtedy zamykam się z nią sam na sam. Najczęściej jest to dobry jazz, rock i klasyka.

Lubisz wtedy też coś poczytać?

- Ja książki czytam kompulsywnie i pasjami. Jako polonista mam cały jeden pokój zastawiony książkami. Jest tam tylko biblioteka i kilka tysięcy woluminów. Wiele z nich jest stale w czytaniu. Zawsze kilka, czy kilkanaście książek czytam na raz, więc są stale pootwierane. Mam mało czasu na czytanie literatury pięknej, a jeśli już się na nią zdecyduję, to zakładam perspektywę szybkiego powrotu. Poza tym lubię znać wszystkie nowości na rynku wydawniczym, więc czasami tylko je wertuję. Najczęściej przez wiele kwadransów w księgarniach. A co ostatnio czytałem? Nowa edycję "Diuny" oraz "Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści" Franka Furediego, którą czytam już drugi rok i wciąż się z nią boksuję. Albo cegłę wielką "Socjologia codzienności", czy całą serię książek Jarka Leszczełowskiego o historii Złocieńca i okolic, bo jest w nich mowa o terenach, którymi się zajmuję. Czy też moje własne wydawnictwa, które czytam ze względów edytorskich i redakcyjnych.

To wróćmy jeszcze do tego Twojego pisania. Co pisujesz?

- Wszelakie artykuły na zamówienie, czy materiały na wykłady ze studentami, opracowuję też strategie promocyjne dla gmin, strategie rozwoju dla organizacji. Wtedy właśnie sięgam do fachowej literatury.

A zdarza Ci się popełniać jeszcze wiersze?

- Jeszcze mi się zdarza, choć poetą to byłem kiedyś (śmiech). Nie, dzisiaj już nie jestem poetą. Piszę dwa blogi, redaguję kilka stron internetowych. Czasami pisuję jeszcze do jakichś gazet lokalnych czy środowiskowych.

Jak zaczęła się więc Twoja przygoda z kulturą przez duże K? Od Teatru Kana?

- Tak, taka przez duże K zaczęła się w Kanie. To był 1979 rok. Byłem jeszcze wtedy uczniem przedostatniej klasy liceum, a że w mojej szkole zajęcia pozalekcyjne były bardzo intensywne, toteż niejako automatycznie przeszedłem do teatralnego nurtu studenckiego. Duczyński mnie znalazł gdzieś na jakimś konkursie. Kana wtedy robiła jeszcze próby w Słowianinie, w Sali Czerwonej. I tak wpadłem jak śliwka w kompot. Zaczęło się od "Abbadona", niezwykłego przedstawienia. To był drugi spektakl Kany, z którym objechaliśmy całą Polskę, grając go chyba ze sto pięćdziesiąt razy. Czasy wybuchu Solidarności. Potem był Mandelsztam, w którego się wcieliłem całym sobą. Stałem się poetą na scenie i w rzeczywistości. Wielokrotnie w Stanie Wojennym zagraliśmy tę "Księgę o życiu i śmierci i twórczości Osipa Mandelsztama". A potem miałem dwie swoje trupy teatralne i uprawiałem własną twórczość teatralną. Z tego urodziły się nawet dwa autorskie, przeze mnie wyreżyserowane, przedstawienia. To był okres studiów. Potem wojsko, po którym od razu zacząłem pracować w kulturze. To był nawet jeszcze ostatni rok studiów, gdy zacząłem pracować w Zamku Książąt Pomorskich (ówczesnym Wojewódzkim Domu Kultury). Szczecińskie Towarzystwo Kultury, mieszczące się w Zamku, było wydawcą kwartalnika kulturalnego "Między innymi", którego kierownikiem redakcji stałem się po śmierci niezwykłego Ryszarda Dżamana, szczecińskiego marynisty. Moimi szefami byli wtedy Zbigniew Kosiorowski i Marian Kowalski. Pamiętam, pracowałem w redakcji i jednocześnie pisałem swoją pracę magisterską o Józefie Bursewiczu, chyba najbardziej znanym, a i wciąż nieodkrytym dla literatury, poecie szczecińskim. A że jego żona, Bożena, pracowała wówczas również w Zamku, czyli WDK, toteż dzięki naszej codziennej współpracy zostało uratowanych kilkaset jego tekstów. Bursewicz zapisywał swoje teksty na bibułkach i pudełkach od papierosów, serwetkach i chusteczkach, różnych świstkach, a potem wszystko wrzucał do skrzyni, a my co jakiś czas te zapiski odszyfrowywaliśmy, przepisując je na maszynie i opracowując. Pracę magisterską pisałem u profesora Erazma Kuźmy. Strasznie była długa, bo miała sześćset stron, i pomimo iż dostałem za nią tylko czwórkę, byłem usatysfakcjonowany, że udało się tę twórczość zebrać i zachować.

Gdzieś po drodze była też fascynacja Beckettem i "Ostatnia taśma Krappa" w rewelacyjnej interpretacji Tadeusza Łomnickiego, którego, rzucającego skórką banana w widownię, zgromadzoną wtedy w zamkowej Sali Bogusława, ściągnąłeś przy tej okazji do Szczecina. Jako licealistka oglądałam to z otwartą buzią i wypiekami na twarzy. To był 1984 rok?

- Chyba tak. To były Spotkania Beckettowskie i pierwszy taki, monograficzny, szczeciński festiwal teatralny, który organizował Jurek Wykowski (ten sam, który jest dziś szefem m.in. Szkół Artystycznych TOP ART - przyp. aut.). Byłem jego prawa ręką. Ściągnęliśmy wtedy do Szczecina dzieła, bardzo modnego wówczas dramaturga, w bardzo modnym tłumaczeniu i interpretacji Antoniego Libery. Irena Jun grała jednoaktówki, a wspomniany przez ciebie Tadeusz Łomnicki "Ostatnią taśmę Krappa". Wtedy w Szczecinie Teatr Współczesny grał "Czekając na Godota", a my pokazaliśmy tu wszystko, co wówczas Polska robiła w dziedzinie tej niezwykłej dramaturgii. To była taka Beckettiada i w dodatku obudowana cyklami spotkań literackich, autorskich, wystawami, targami książki. Wówczas odkrywaliśmy monograficzne podejście do upowszechniania kultury. Wtedy to było novum, dziś robią takie rzeczy wszyscy.

A jak wtedy podchodziliście do kwestii promocji, czyli do tego, w czym później, jako SZCZECIN-EXPO, się wyspecjalizowałeś?

- No, to był dopiero wyczyn. By zrobić plakaty, musieliśmy się wówczas nauczyć techniki sitodruku, bo nie było wówczas dostępnej poligrafii, więc z jakiejś siatki (na pewno nie do sitodruku) wykonaliśmy urządzenie, za pomocą którego odbijaliśmy, zaprojektowane przez Leszka Niedochodowicza plakaty, by potem je rozwieszać po całym Szczecinie. Rozwieszaliśmy je też sami.

Potem był Ośrodek w Szczecinie-Dąbiu?

- Tak, zaraz po Spotkaniach Beckettowskich związałem się z Miejskim Ośrodkiem Kultury w Szczecinie-Dąbiu i ze wspomnianym Jurkiem Wykowskim, pracując tam najpierw jako instruktor teatralny, później jako wicedyrektor, a po odejściu Jurka do Pałacu Młodzieży, przez kilkanaście miesięcy jako dyrektor.

Ale w pewnym momencie uciekłeś w końcu z kultury?

- Tak, były to jeszcze czasy poprzedniego ustroju. Stało się to wtedy, gdy Centrum Animacji Kultury z Warszawy zaprosiło szefów instytucji kultury na szkolenie z dziedziny marketingu i zarządzania, a wtedy - marketing i to w kulturze, to były sprawy niepojęte. Na rynku polskim nie było nawet dostępnej polskojęzycznej literatury na ten temat. Te zamknięte, kilkutygodniowe, prowadzone przez holenderską firmę konsultingową szkolenia, odbywały się w pięknym ośrodku w Rozalinie i przeznaczone były przede wszystkim dla Uniwersytetów Ludowych. Ja ten kurs skończyłem, po czym zaproszono mnie, już jako asystenta, do drugiej edycji i to przesądziło o moim odejściu z kultury.

Zdradziłeś kulturę dla PR?

- Można to tak chyba nazwać, choć jak widzisz, nie na zawsze (śmiech). A więc założyłem swoją firmę. Była to najpierw firma reklamowa, właściwie doradcza, zajmująca się wspieraniem towarzystw naukowych w organizacji zjazdów, konferencji i działań wydawniczych. Znałem się wówczas już trochę na sprawach edytorskich i w pierwszym roku wspierałem organizację czterech potężnych zjazdów naukowych takich środowisk jak: genetycy polscy, magneziolodzy, Towarzystwo Badań Nad Miażdżycą, czy biochemicy. Wtedy też uruchomiliśmy dwa, wydawane do dziś, periodyki naukowe oraz działalność wystawienniczo-targową. Z tego w konsekwencji wyłoniło się SZCZECIN-EXPO. Wraz z Romanem Weczerem, moim poprzednim pracodawcą z agencji reklamowej, założyliśmy Biuro Promocji SZCZECIN-EXPO, którego głównym celem miało być działanie na rzecz Szczecina, jako miejsca spotkań: konwentów, targów, zjazdów, festiwali i innych płaszczyzn do dyskusji. Już wówczas wiedzieliśmy, że Szczecin takim miejscem spotkań może być i powinien być, i ta idei przyświeca moim działaniom do dziś. Większość przedsięwzięć SZCZECIN-EXPO miało charakter autorski, nie były to przedsięwzięcia zlecone. Pomagali nam przy tym członkowie rady firmy, którzy później zresztą przekształcili SZCZECIN-EXPO w stowarzyszenie. To był 2000 rok i nasza działalność z biznesowej coraz bardziej oscylowała w kierunku pro publico bono, by w końcu w 2002 roku przekształcić się w stowarzyszenie, które do dziś istnieje i działa, a ja wciąż mam zaszczyt być prezesem jego zarządu.

Na długo od kultury nie udało Ci się uciec...

- Tak, zwłaszcza, że stale działałem w Teatrze Kana, byłem współzałożycielem stowarzyszenia Teatr Kana, przyjacielem i członkiem zarządu, a później orędownikiem kolejnych etapów jego instytucjonalizacji. Między innymi za jeden z projektów pt. "Bezpieczna Kana" zostałem uhonorowany tytułem Mecenasa Kultury Miasta Szczecina w 1997 r. Drugim moim pupilkiem kulturalnym, w sensie opieki marketingowo-promocyjnej, była Orkiestra Akademia. Łącznie od 1995 r. do dzisiaj SZCZECIN-EXPO zorganizowało lub współorganizowało ponad trzysta różnych przedsięwzięć. Dzisiaj w zakresie jego działań są m.in.: po raz czternasty Kongres Mediów i Marketingu, po raz dwunasty Ogólnopolska Konferencja o Przestępczości Ubezpieczeniowej, po raz dziesiąty Polsko-Niemiecka Konferencja Architektura Ryglowa i Drewniana "Wspólne dziedzictwo" ANTIKON z podróżą studyjną i po raz pierwszy w tym roku konferencja "Architektura kurortowa". I temu tematowi jest też poświęcona książka, którą wydałem ostatnio i także ostatnio chyba przeczytałem (śmiech).

I tu zbliżamy się do kolejnej dziedziny, którą się zajmujesz...

- Myślisz zapewne o ekonomii społecznej. Tak, zajmowałem się nią już wcześniej, ale nie wiedziałem, że się nią zajmuję. Pracowałem na Pojezierzu Drawskim nad projektem o nazwie "Miodowy miesiąc". Polegał na tym, że uaktywnialiśmy markę tego miejsca za pomocą charakterystycznego dla niego produktu, jakim miał być miód. Stał się przyczynkiem do upowszechniania wiedzy o tajemnicach regionu. O zapomnianej nazwie Starego Drawska, czyli Drahimia. Okazją by ją odkodować, rozpoznać, upowszechnić, odkryć na nowo. Dziś, a pracowaliśmy nad tym kilka lat, wszyscy już wiedzą, gdzie leży i czym był Drahim. "Miodowy miesiąc" trwał wiele lat, poznałem pięknych ludzi i piękne miejsca, uczyłem się innego świata. Ten czas dużo zmienił w mojej głowie i w głowach bliskich mi osób. Pszczelarze nie zniechęcili się, sprzedają wciąż Miód Drahimski - najbardziej znany produkt regionalny z w tej części Polski. I to był mój pierwszy projekt z dziedziny ekonomii społecznej, który sam się sfinansował i miał swój program społeczny. I został mi z tego tytuł Honorowego Obywatela Miasta Czaplinek i dożywotni abonament na miód (śmiech). W 2007 i 2008 r. zajmowałem się ekonomią społeczną bardziej świadomie. Pracowałem dla Instytutu Spraw Publicznych w Warszawie i Akademii Rozwoju Filantropii przy projekcie "W stronę polskiego modelu ekonomii społecznej - Budujemy Nowy Lisków", finansowanego ze środków Inicjatywy Wspólnotowej EQUAL. Byłem moderatorem powstania dwóch przedsiębiorstw społecznych we wsiach powiatu ełckiego. Pracowałem z osobami zagrożonymi wykluczeniem społecznym. To niezwykłe doświadczenie. Tym bardziej, że projekt miał również charakter badawczy, więc można powiedzieć, przeszedłem przyspieszony kurs socjologii

Stąd pomysł studiów, które podjąłeś niedawno na wydziale Ekonomicznym Uniwersytetu Warszawskiego?

- Tak, to rzeczywiście zaskakujące, bo nigdy nie myślałem, że będę studiował na takim wydziale. Są to studia z dziedziny marketingu terytorialnego. A dlaczego? Bo wiele działań, które zrealizowałem dotychczas, dotyczyło tej sfery. Chciałbym uporządkować swoją dotychczasową wiedzę, a poza tym, być lepszym i jeszcze skuteczniej działać dla miejsc, czy regionów. Okazało się, że są to bardzo interesujące studia i z pewnością przydadzą się przy staraniach o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.

No dobrze, to jak już jesteśmy przy tej tajemniczej nazwie, spróbuj powiedzieć, co to jest za inicjatywa - ta Europejska Stolica Kultury 2016.

- Ja zdążyłem się pod tą inicjatywą podpisać już po zakończeniu swej pracy w Operze, na wiosnę 2007 roku, kiedy to Ania Suchocka wpadła na pomysł, by Szczecin przystąpił do konkurencji z innymi miastami Polski o ten tytuł w 2016 roku. Aby znaleźć poparcie dla tego pomysłu, zwróciła się z prośbą do wielu organizacji pozarządowych Szczecina, w tym do SZCZECIN-EXPO. Po zakończeniu pracy w Operze, gdy wyjechałem na Mazury, zapomniałem o tym. Gdy pod koniec 2008 roku powróciłem na chwilę, dowiedziałem się, że ta inicjatywa próbuje się rozwijać, że prowadzone są działania, że Rada Miasta uchwaliła przystąpienie Szczecina do starań i że są z tym jakieś małe perturbacje. Wtedy też poproszono mnie o wsparcie, a później zajęcie się staraniami, aż do powołania mnie na dyrektora instytucji "Szczecin 2016".

A jaki masz, ty jako osoba prywatna i ty jako osoba instytucjonalna, stosunek do tej inicjatywy? Wierzysz w nią?

- Przez ostatnie dwa lata byłem zaangażowany w realizację właśnie takich lokalnych strategii, mających jasno wytyczony, bardzo konkretny cel, czas realizacji i konkretne narzędzia. Widziałem więc jak to się robi. Inicjatywa ESK 2016 jest takim strategicznym planem, który miasta mogą sobie przyjąć do realizacji. Kultura, jeśli może być takim impulsem do rozwoju, taką erupcją inicjatyw, pomysłów, czy powodem do przemian lokalnych, to jest to dla miasta niezwykle wartościowym mechanizmem, napędzającym koniunkturę i wizerunek, tożsamość i komfort życia mieszkańców. Uwierzyłem więc. To są - pomyślałem - narzędzia, które daje Unia. Sensowne, przemyślane i skuteczne. I że szansą dla polskich miast, - które chcą z miast nijakich, mających kłopot z identyfikacją, w których przemysł nie jest już jedynym, słusznym i możliwym kierunkiem rozwoju - jest kultura. Dla takich, dotąd słabo rozpoznawalnych na kulturalnej mapie Polski, miast, jak Szczecin, konkurowanie o tytuł ESK to ogromna i być może jedna z niewielu szans na rozwój.

Co to może realnie Szczecinowi i szczecinianom dać?

- Oprócz tego, co przed chwilą wymieniłem, przede wszystkim inne postrzeganie miasta z zewnątrz, z punktu widzenia nie tylko Polski, ale Europy i świata. Miasto, które się stara, które konkuruje, już na tym etapie musi wprowadzać zmiany. Musi też prowadzić dyskurs o kulturze, kłótnię o kształt i jej jakość, musi też zmieniać swoją infrastrukturę, kształtować warunki dla swobodnego rozwoju tego sektora. A przy tym, inicjatywa społeczna Szczecina jest w tej chwili tak bogata, że naprawdę nie mamy się czego wstydzić, a wręcz możemy to wykorzystać na swoją korzyść. Ten konkurs nie jest konkursem piękności, ani konkursem na dotychczasowe dokonania kulturalne, sławę kulturalną, czy dziedzictwo. Nie moglibyśmy bowiem w tych dziedzinach konkurować ani z Gdańskiem, ani z Wrocławiem, Toruniem, nie mówiąc o Krakowie, Poznaniu, Łodzi, Warszawie czy nawet Lublinie. Zawsze w tych rankingach będziemy na końcu. Szczególnie jeśli chodzi o kulturę. Ale to jest konkurs na nowatorskie, unikalne, obywatelskie, europejskie, innowacyjne podejście do kultury jako impulsu miastotwórczego i rozwojowego miasta, będącego częścią Europy. Tym warto się zajmować. I gdy zaproponowano mi, bym się tym zajął, próbując pogodzić wodę z ogniem, czyli środowiska kulturalne miasta i zintegrować je wokół tej idei, zgodziłem się. Drugiej szansy nie będzie. Jeżeli nie ja, to kto; jeżeli nie dziś, to kiedy? Więc odstąpiłem od pracy w ramach programu Odnowy Wsi i wróciłem do miasta, które było i jest mi nadal bliskie.

No, i wróciłeś na ziemię szczecińską do pracy organicznej, pracy od podstaw i od czego zamierzasz zacząć swoją pionierską orkę w temacie dyskursu publicznego na temat kultury? Przecież oboje wiemy i nie tylko my, bo pokazują to najnowsze badania, że takiego dyskursu brak

- Tak, dyskursu brak. Brakuje dyskusji o kulturze, nie mówiąc o zbudowaniu wspólnej płaszczyzny porozumienia w tym temacie.

Więc jak chcesz zamieszać w kulturze, by ten dyskurs powstał? Działasz zaledwie od dwóch miesięcy

- Niestety, rozwiązanie jest jedno. Żeby taki dyskurs podejmować, trzeba obnażać, pokazywać prawdę. Prawda, dla jednych gorzka, dla drugich radosna, zawsze wyzwala i oczyszcza. Prawda daje nowe spojrzenie, budzi, otrząsa, emocjonuje. W tym celu założyliśmy Obserwatorium Kultury. To, że powinno się badać zjawiska społeczne, nie ulega wątpliwości. To, że w naszym mieście takie zjawiska rzadko są badane, także nie ulega wątpliwości. Więc warto skorzystać z okazji i zbadać przynajmniej to, co się dzieje choćby w rozumieniu kultury przez szczecinian, ich aktywności kulturalnej, obywatelskiej, gustach estetycznych, potrzebach i kompetencjach. Potrzebna jest wiedza o podmiotach kultury: twórcach, animatorach i operatorach kultury. I w nowej instytucji będziemy takie badania społeczne prowadzić, mimo, że wciąż tego nie potrafimy. Nawet nie mamy narzędzi. Szukamy specjalistów, którzy zechcieliby z nami się nad tą szczecińską kulturą się pochylić i proszę nie rozumieć tego tak, że będziemy badać wyłącznie szczecińskie instytucje kultury. Instytucje kultury to nieledwie malutka cząstka, wycinek sektora kultury w mieście. My chcemy się pochylić nad zjawiskami, nad ludzką kreatywnością, nad niewyobrażalnym potencjałem kreatywnym mieszkańców Szczecina. Chcemy pokazać, że kultura Szczecina składa się z wielu warstw. Z tej urzędniczej czy zurzędniczałej, z tej instytucjonalnej, obywatelskiej. W instytucjach drzemie wielki potencjał. Pracują tam ludzie z ogromną, utajoną wciąż lub nieskanalizowaną energią. Warto ją wydobyć i ukierunkować. Inicjatywy społeczne czy pozarządowe organizacje, ruchy zorganizowane lub jeszcze nie, to kolejne warstwy. Uświadommy sobie, że w Szczecinie jest zarejestrowanych 1900 stowarzyszeń, z czego ponad 800 to stowarzyszenia aktywnie działające. Wielka część z nich działa w sferze kultury. W Szczecinie - idąc dalej - działa niewiarygodnie duża liczba firm, której terenem działania jest kultura. Te proporcje - w porównaniu z innymi miastami, wskazują na korzyść Szczecina. Tu mieszka i pracuje wielu artystów. Stąd pochodzą znani w Polsce i w świecie twórcy. Mamy w Szczecinie absolwentów wielu znaczących na świecie uczelni artystycznych. To wszystko to warstwy kultury, do których musimy się dokopać, a które dotąd były nierozpoznane i często nieobecne w warstwie oficjalnej i w dyskursie publicznym. My chcemy to pokazywać, poznawać, dokumentować i upowszechniać, by pobudzić rozmowę o mieście. Poza tym, spójrzmy na wykorzystanie środków unijnych. Zachodniopomorskie w skali kraju ma chyba drugie miejsce, jeśli chodzi o zaplanowane inwestycje i projekty finansowane ze środków unijnych w dziedzinie kultury. W Szczecinie jeszcze do niedawna nie wybudowano od podstaw żadnej placówki kultury. No, oprócz nieszczęsnego Korabia, którego zresztą już nie ma, bo został zburzony. Pierwsza to dopiero Teatr Lalek "Pleciuga", ale zaraz po niej: Filharmonia Szczecińska, remont Opery, nowe Muzeum Morskie, Muzeum Przełomów, Transformatorownia Sztuki, Muzeum Zajezdnia Sztuki, czy właśnie Szczecin 2016. Łącznie na inwestycje w sektorze kultury z basenem i halą widowiskowo-sportową, należącymi do infrastruktury związanej ze spędzaniem czasu dla siebie, w Szczecinie wydanych zostanie ponad sto milionów euro. I to wszystko w ciągu najbliższych kilku lat. Oczywiście, my już jesteśmy tak zepsuci tą swoją niewiarą, że pomimo otwarcia nowej "Pleciugi", nadal nie wierzymy w kolejne inwestycje i zmiany. Ale po to ma być także nasza nowa instytucja, by przekonywać, że tak będzie, by nawet ten bębenek potrzeb jeszcze podbijać i pokazywać, że to miasto innego wyjścia nie ma, jak zmiana w tym kierunku. I za tym pójdą zmiany społeczne. Wystarczy przypomnieć Noc Muzeów, kiedy w ciągu kilku godzin do instytucji kultury przyszło 35 tysięcy osób. Czy w takim momentach prawdziwa jest teza, że w Szczecinie nie ma odbiorców kultury? Na naszych oczach zadzieją się zmiany i niewiele trzeba będzie przekonywać Komisję, która oceni naszą aplikację do tytułu ESK, by wykazać, jak wielki postęp do 2016 roku zrobiliśmy w tej dziedzinie. Czy tego zechcemy, czy nie, tak będzie.

To, o czym teraz mówisz, te zmiany, to jedno, a dyskurs, rozmowa, dyskusja publiczna o kulturze, których - jak powiedzieliśmy brak, to drugie. Jedno bez drugiego zaistnieć nie może, by można było mówić o kulturze. Jak ty, na swój prywatny, konsumencki użytek, rozumiesz kulturę?

- Ja w ogóle nie rozumiem jej w kategoriach biernej konsumpcji. Poza tym, nie ma dla mnie ostrego podziału na tych, którzy kulturę kreują i na tych, którzy w niej uczestniczą. Granice są tu płynne i przepuszczalne. To ma być stała wymiana płynów. Wszyscy jesteśmy częścią kultury. Jestem zwolennikiem kultury czynnej, czyli takiej, w której każdy z nas w jakiś sposób uczestniczy. Kultura to nie tylko upowszechnianie dzieła sztuki, np. spektaklu teatralnego i bierny jego odbiór. Wywodzę się z nurtu teatru studenckiego, będącego pod dużym wpływem Grotowskiego. My byliśmy jednocześnie i widzami i twórcami przedstawienia, jednocześnie technicznymi światła i dźwięku i recenzentami, dziennikarzami, byliśmy poetami, tekściarzami i malarzami scenografii, sprzątaczkami, kierowcami i bileterami. Tak rozumiem kulturę. Kultura jest uprawianiem życia jako dzieła sztuki.

Piękna definicja. A życie w Szczecinie? Jak ty widzisz to miasto, życie w nim?

- Wciąż źle myślimy o Szczecinie i naszej wobec niego powinności. Według mnie, pokutują tu dwa rodzaje myślenia i zarazem postaw. Pierwsza postawa to SZABROWNIK. Cechuje go takie myślenie, by jak najwięcej wziąć dla siebie, by zyskać personalnie, by się wzbogacić i naczerpać z tego, ogólnie dostępnego zasobu, tylko na własny użytek, nie wiążąc się z miastem, a potem może uciec, wyjechać. Szczecin jest takim miastem nieograniczonych, "niczyich" potencjałów i zasobów. Druga to postawa KOCHANKA - egocentrycznej miłości do tego miasta. "Kocham Szczecin i tylko ja to miasto kocham najbardziej, tylko ja je rozumiem, czuję, znam, tylko ja poszukuję tożsamości Szczecina i robię dla niego, to co jest dla niego najlepsze, inni tak nie potrafią" - myślą o sobie ci drudzy. Więc te dwie postawy dominują i obie są złe. Tak szabrownika jak i egoistycznego kochanka. W Szczecinie nie widzę proszczecińskich postaw wspólnotowych.

Gdzie plasuje się postawa Marka Sztarka? Do której jest mu bliżej? A może udało Ci się wyjść z tego zaklętego kręgu?

- Próbuję. Raz jestem szabrownikiem, raz egoistycznym kochankiem. Czasami jednym i drugim na raz. Mamy to wszyscy, więc i ja się nie odżegnuję. Tworzenie proszczecińskiej wspólnoty to wielka trudność i wyzwanie.

Czy możemy więc spointować naszą rozmowę: Szczecin to miasto trudnej miłości, trudnych wyborów?

- Tak, Szczecin to miasto trudnych wyborów, miasto szabrowników i kochanków

I już na koniec, Twoje życzenia dla szczecinian?

- Żebyśmy potrafili patrzeć sobie w oczy, ze sobą rozmawiać i umieć nawzajem słuchać, co jeden drugiemu ma do powiedzenia. W Szczecinie mieszkają ludzie, którzy mają bardzo wiele ważnych rzeczy do powiedzenia, są niezwykle mądrzy, wiele potrafią i mają wielką siłę, tylko się nie chcą słuchać nawzajem. Życzę więc wszystkim, byśmy się tego nauczyli i zechcieli to robić. Bo jak się szczecinianie pojawiają w innych miastach, to piją sobie z ust, a w Szczecinie nie. Czas to zmienić.

I tym akcentem kończymy naszą rozmowę, a ja w imieniu portalu życzę Ci siły, siły i jeszcze raz siły w Twojej misji. Dziękuję za rozmowę.

- I ja dziękuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji