Psychoanaliza na... lato
"Hipnoza, nie imię to dziewczyny..." chciałoby się sparafrazować "Spinozę" Starszych Panów na wspomnienie sztuki Antoniego Cwojdzińskiego z Joanną Żółkowską i Piotrem Fronczewskim.
Sentymentalna ta komedyjka w istocie ma u swych źródeł głębokie scjentystyczne fascynacje teoriami Zygmunta Freuda. Cała historia spotkania pacjentki i lekarza, którego rezultatem jest oczywiście happy-end, podrwiwa sobie lekko z wiary w hipnozę, ale najzupełniej serio używa jako chwytów czynności pomyłkowych, przejęzyczeń, sięgania w świat stłumionych wspomnień z dzieciństwa i innego, być może lepszego życia. Owo inne życie to właśnie element sentymentalny - widziane z perspektywy amerykańskiej emigracji przedwojenne czasy w Polsce, liryczne, pełne wdzięku czasy Ziemiańskiej i piosenek takich jak "Kiedy znów zakwitną białe bzy".
W inscenizacji Anny Minkiewicz tych szlagierów jest zresztą sporo - w bardzo dobrym, bez podkładania głosu Ordonki czy innych gwiazd, wykonaniu Joanny Żółkowskiej.
Gdyby nie jej drobne oszustwo, puszczenie oka do widza, że te wszystkie modne (już zresztą dawno w tej wersji niemodne) psychoanalizy niekoniecznie trzeba brać na serio, pochwała freudyzmu stosowanego byłaby nieznośna w swojej naiwności. Ale nie - "Hipnoza" jest bowiem analizą narodzin uczucia, trochę wystylizowanego, ale jednak prawdziwego, poza modami, poza wyrachowaniem, poza czasem właśnie.
Piękna aktorka rezygnuje z bogatego parweniusza na rzecz ubogiego i skromnego księcia zawodu lekarskiego i sztuką, a nie przez koneksje w świecie biznesu, chce podbić Nowy Świat. Sprzedać mu to co przedwojenne, sentymentalne, liryczne, środkowoeuropejskie...
"Hipnoza" to miły, trochę staroświecki relaks, nie pozbawiony obyczajowego humoru i zabawnych dialogów. Satyra na świat ni to lekarzy, ni hohsztaplerów, ale łagodna, z uśmiechem, akurat na lato.