Artykuły

Czy Rosja jest światem?

Świetni aktorzy pokazali moją ulubioną sztukę {#au#87}Mrożka{/#}. Czego chcieć więcej? A jednak przedstawienie warszawskiego Teatru Współczesnego, przygotowane przez samego Erwina Axera, reżysera wielce zasłużonego dla Mrożkowego teatru, wzbudziło mój niedosyt.

Z komizmem proszę ostrożnie - te słowa, razem ze słynnymi "dziesięcioma punktami", zapisał Mrożek w posłowiu do swojej sztuki, apelując do inscenizatorów i aktorów o wierność, a także o umiar. W pewnych sytuacjach humor jest pożądany, w innych dozwolony - ale są też sceny, które zadziałać muszą zupełnie inaczej. Przejmująco i groźnie. W warszawskim przedstawieniu te ostatnie rozpłynęły się w śmiechu, prowokowanym tyleż przez dialogi, co i gierki aktorów, takie jak choćby mało finezyjna parodia Szekspirowskiego "Otella" w wydaniu Olgi Sawickiej (czego wyraźnie zabraniał Mrożek).

Przejmował może tylko jeden obraz: gdy Zachedrynski-Zapasiewicz, pogrążony we mgle, którą Mrożek zesłał w finale na Rosję, rozpaczliwie, po omacku jak ślepy Edyp, wyciąga ręce ku widowni, w stronę morza...

Axerowska "Miłość na Krymie" -przynajmniej taka, jaką widzieliśmy w Gdańsku, trzy lata po premierze - poprowadzona w duchu obyczajowej komedii salonowej, czasem wręcz zahaczająca o farsę, gubi swój wyższy, metaforyczny sens, który czynił z tej sztuki syntezę naszego stulecia. Głównie za sprawą Tatiany - postaci bodaj najbardziej zagadkowej, której Mrożek powierzył symboliczny finał sztuki.

Bogini Tatiana

Jerzy Jarocki, który miał reżyserować krakowską prapremierę, powiedział o Tatianie niezbyt oględnie, że jest kurwą. Mrożek zaprzeczał, bo miało być wręcz odwrotnie - przecież w ostatniej scenie Tatiana, nie naruszona czasem, wychodzi z morza niczym bogini Wenus i przy wtórze prawosławnych chórów staje w bramie purpurowo rozświetlonej cerkwi. To nie tylko apoteoza wiecznotrwałej miłości (prawda, że podejrzanie tandetna), ale - jak chce Błoński - także uświęcenie Rosji, która odżyje z popiołów i może jeszcze zbawi świat.

W przedstawieniu Axera nic z tej symboliki nie ocalało - nie ma kolorowych witraży, cerkiew jest szara i jakaś skarlała, a Tatiana - przyziemna i wyłącznie cielesna.

Trudno - kto powierza tę rolę aktorce, znanej głównie ze scen rozbieranych (przepraszam, ale Ewa Gawryluk właśnie tak mi się kojarzy i tak też gra Tatianę), siłą rzeczy przyznaje rację Jarockiemu, nie Mrożkowi. Wielka szkoda, bo tak jest może śmieszniej, ale bardziej płasko.

Ostatnia scena w warszawskim przedstawieniu, z Tatianą wyciągającą rękę z pomarańczą w kierunku pustego krzesła, jest co prawda symboliczna, tyle że inaczej. To powrót do początku - do sceny, w której ofiarowywała ona owoc Sjejkinowi (w tej roli Jacek Mikołajczak).

Ta klamra pasuje do inscenizacji Axera - w pokazanym przez niego świecie, mimo osiemdziesięciu kilku lat, w jakich zamknięta została akcja, zadziwiająco niewiele się zmieniło. Wystarczy spojrzeć na scenografię Ewy Starowieyskiej - krymski pensjonat od pierwszego aktu nosi ślady rozpadu, jego brudnożółte ściany towarzyszyć będą bohaterom do końca. Działanie czasu objawia się głównie w kostiumach i pewnych znaczących ubytkach (rewolucja proletariacka wymiecie na przykład szuflady z kredensu), aż do finałowej pustki.

Zrobiony Beckettem

Gorzej, że Axer znosi także różnice stylistyczne, jakie dzielą poszczególne części sztuki - każda z nich napisana jest bowiem w innej poetyce, zmieniają się idiomy i literaccy patroni. Jeśli pierwszy akt jest grą z {#au#194}Czechowem{/#}, na co wskazują liczne aluzje do jego tekstów (wspominane są siostry Prozorow, dziedziczka Raniewska, a nawet wujaszek Wania), drugiemu patronują {#au#408}Erdman{/#}, {#au#1799}Katajew{/#} i wczesny {#au#188}Bułhakow{/#}, to osiami - z jego pustką i beznadziejnym czekaniem na zbawienie, które nadejść ma razem z okrętem uwożącym bohaterów do mitycznej Ameryki - mógłby być "zrobiony" na przykład {#au#247}Beckettem{/#}.

Tak właśnie - jak wynika z recenzji - rozegrał go francuski reżyser Jorge Lavelli, który zamiast jarmarcznie kolorowej makiety cerkwi umieścił na scenie stare deski i sieci, zamieniając ją w wielki śmietnik naszej cywilizacji. Bardzo mi takie rozwiązanie odpowiada - bo przecież świat u Mrożka z każdym aktem staje się bardziej absurdalny, wymaga coraz większego skrótu, jeszcze pojemniejszego znaku.

Do finałowego obrazu, który jest tylko czekaniem na śmierć, wypełnionym pozornymi działaniami i pustym, nic nie znaczącym dialogiem obnażającym zanik słowa, nie pasuje przecież konwencja realistyczna (nawet jeśli jest to realizm otwarty na inne stylistyki), którą Axer próbuje objąć całe przedstawienie. By oddać wariactwo czasu, które sankcjonuje współobecność na scenie upiorów i żywych (choć równie nierealnych), potrzeba po prostu innego języka teatralnego, innej ekspresji aktorskiej.

Pięć pudów miłości

Muszę jednak przyznać, że w ramach konwencji narzuconej przez Axera, spektakl jest grany wybornie. Zbigniew Zapasiewicz, Henryk Bista (który zastąpił w roli Wolfa Adama Ferencego), Krzysztof Kowalewski, Marta Lipińska czy Danuta Szaflarska są klasą sami dla siebie.

Szkoda tylko, że zabrakło tych "pięciu pudów miłości", która w warszawskim przedstawieniu pozostaje wyłącznie w sferze deklaracji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji