Artykuły

Litość i trwoga

Przyzwyczajani do taniej, źle wykonanej rozrywki widzowie Teatru Muzycznego są przez dyrekcję oszukiwani, wmawia im się bowiem, że byle co może zostać dziełem sztuki - o "Wesołej wdówce" w reż. Zbigniewa Maciasa w Teatrze Muzycznym w Łodzi pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Konwencje w sztuce stanowić mogą pewien gwarant ciągłości przekazu artystycznego, a ich świadome i twórcze rozwijanie - inspirację do działań i propozycję metod pracy. Operetka, jako sztuka silnie skonwencjonalizowana i w dodatku - o zgrozo! - z założenia lekka i przyjemna w odbiorze, jest niechętnie inscenizowana we współczesnym teatrze. Klasyk gatunku, "Wesoła wdówka" w Teatrze Muzycznym w Łodzi, wyzbyta jest zupełnie ciągot artystycznych. To rzeź dokonana przez reżysera i wykonawców, przypieczętowana ich masochistycznym zadowoleniem i owacyjnym przyjęciem przez widownię.

Libretto i muzyka "Wesołej wdówki" to wdzięk, lekkość i figlarność na granicy nieprawdopodobieństwa. Pamiętać jednak trzeba, że nie samym librettem stoi spektakl! W łódzkim pokazie zabrakło wykonawców zdolnych wcielić te jakości i uscenicznić je.

Piękny dziedziniec Pałacu Poznańskiego, zlokalizowany w bezpośrednim sąsiedztwie Manufaktury, stał się sceną wydarzeń (sam budynek teatru jest w remoncie, przedstawienia więc odbywają się w innych miejscach miasta). Spektakl był jednak wyraźnie konstruowany z myślą o wersji scenicznej: nie pojawia się nawet próba teatralnego wykorzystania okien czy balkonu wychodzących na dziedziniec, niemal wszystko dzieje się na samym placu. Z urokiem architektury pozostają w zgrzytliwym dysonansie kostiumy, nakrycia głowy i atrybuty bohaterów spektaklu (dekoracje i kostiumy: Anna Bobrowska-Ekiert). Orgia kiczu i zwyrodniałe rozumienie piękna miało może współbrzmieć z przewidywalną w gruncie rzeczy fabułą, jednak o ile libretto stało się smacznym klasykiem, o tyle plastyka spektaklu to erupcja bezguścia plastycznego, nieusprawiedliwiona stylizacją operetkową. Gdyby temat kiczu rzeczywiście został mocno wyakcentowany i konsekwentnie przeprowadzony (bo przecież główna bohaterka jest jak Jola Rutowicz z epoki, a Bogumiła Dziel-Wawrowska, obsadzona w tej roli, nawet przypomina celebrytkę!), spektakl mógłby stać się rzeczywiście zabawą i wielopoziomową żonglerką estetykami. Na taką konsekwencję jednak trzeba pomysłu i sprawnej ręki reżysera współpracującego z mądrym scenografem.

Łódzka "Wesoła wdówka" ręką reżysera nie została w zasadzie skalana. Owszem, pewnie był ktoś, kto powiedział wykonawcom, z której strony mają wejść i wyjść, dał placet na scenografię i światła - jednak to jeszcze nie reżyseria. Podpisany jako reżyser i adaptator libretta Zbigniew Macias pozwolił sobie na dodanie do tekstu kilku okolicznościowych "smaczków" wątpliwej jakości (dowiadujemy się, że Walentyna robi zakupy w Manufakturze, kiedy indziej ktoś wspomina o kropiącym akurat deszczu), może też wykonał nieśmiałą próbę ogarnięcia całości - ale nie może być tu mowy o pracy z aktorem, o interpretacji o myśli przewodniej! Kuriozalna inscenizacja nie jest nawet podobna do płaskiego odwzorowania tekstu na scenie, co zdarza się przy okazji inscenizacji lektur szkolnych. Przedstawienie nie próbuje oddać tego, jak apetycznym kąskiem mogłaby stać się frywolna sztuczka w odpowiednich rękach. Trudno realizatorom usprawiedliwiać się tym, iż widownia się śmiała - bo momentów komicznych, które by NIE wypływały z tekstu w trzygodzinnym spektaklu było może pięć - może siedem.

Kilka zdań poświęcić trzeba wykonawcom spektaklu, którym z uporem odmawiam miana aktorów. Kabotyństwo i brak wewnętrznej dyscypliny oraz szafowanie źle pojętą naturalnością na scenie to tylko kilka z wielu niedobrych przykładów ich działań scenicznych. Obsada popremierowego przedstawienia* dała przegląd złych, "artystowskich" nawyków. Natrętne dopominanie się o oklaski widowni i mizdrzenie się do niej (brylował tu dandysowski Grzegorz Piotr Kołodziej - Hrabia Daniło Daniłowicz), szerokie gesty i przesadna mimika rodem z klaunady (jak u Przemysława Reznera - Hrabiego Mirko Zeta, ale i u wielu innych), wszystko wykonywane przodem do widowni, jakby do Teatru Muzycznego nie dotarły osiągnięcia XX-wiecznych reformatorów teatru - to skazy na polu aktorskim. Muzycznie nie było wcale lepiej. Z ciekawszych kuriozów: widzowie mogli być świadkami tego, jak już z odległości czwartego rzędu nie słychać dwudziestu (policzyłem!) zawodowych śpiewaków w partii chóralnej; w duetach, tercetach i innych partiach angażujących więcej niż jednego solistę równe zakończenie frazy muzycznej należało do rzadkości; mikroporty solistek zbierając wysokie dźwięki dostarczały widowni przejmujących wrażeń słuchowych, jakby nikt nie zadbał o techniczną stronę przedstawienia; głośna - zbyt głośna! - orkiestra (dyrygent: Lesław Sałacki), nierzadko zagłuszała wykonawców, co zresztą czasem należało przyjąć z westchnieniem ulgi, można było bowiem udawać, że w ogóle nie słychać np. nierozgrzanego, piskliwego, nosowego głosu Anny Dzionek (Olga).

Jeśli trzeba by wskazać najciekawszy moment spektaklu, należałoby wspomnieć o występie baletowym Iriny Wasilewskiej i Siergieja Basałajewa, dwojga gościnnie występujących tancerzy Teatru Wielkiego-Opery Narodowej w Warszawie. I jeszcze spektakl równoległy: ostentacyjne zajadana kolacja z McDonald's w namiocie techników spektaklu. Widocznie brak dyscypliny i myślenia kategoriami teatralnymi stał się udziałem nie tylko występujących na scenie, ale i obsługujących spektakl pracowników Teatru Muzycznego.

Największą jednak pretensję należy mieć do samej placówki. Nie tylko o to, że takie "antydzieła" wprowadza na afisz. Nie tylko o to, że produkcję usprawiedliwia się i obudowuje frazesami o lekkości operetki, w której "czas się zatrzymał" i która bynajmniej nie zaprasza do "dyskusji na tematy egzystencjalne" (słowa Grażyny Posmykiewicz i Zbigniewa Maciasa, dyrektorów Teatru Muzycznego, umieszczone w programie spektaklu). To, co najbardziej złości, to fakt robienia z widza idioty i sprzedawania mu tandety w błyszczącym opakowaniu pod mianem sztuki. Przyzwyczajani do taniej, źle wykonanej rozrywki widzowie Teatru Muzycznego są przez dyrekcję oszukiwani, wmawia im się bowiem, że byle co może zostać dziełem sztuki. Owszem, teatr jest wielkim kłamstwem, a operetka nie wyłamuje się z tej reguły. Jednak kłamać też trzeba umieć, bo przecież "wszystko jest kwestią smaku".

* Recenzja spektaklu i obsady z dnia 24 maja 2009.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji