Artykuły

Musicale, Musicale!

Muzyka była od czasów antycznych związana z teatrem dramatycznym. A jednak oddzielana odeń bardzo ściśle. Jeszcze za czasów mej młodości teatr muzyczny był sobie, a dramatyczny sobie. W teatrze dramatycznym, owszem, nawet przygrywała orkiestra, ale w antraktach. Teatr jako synteza wielu sztuk pozostał eksperymentem Wagnerowskim. Udramatyzowanie klasycznych oper udawało się wprawdzie wspaniale Felsensteinowi w Berlinie i udaje się czasem jego następcom. Ale to tylko teatr muzyczny.

Niemniej, podziału i granic długo utrzymać się nie dało. Mnożyły się umuzykalnione wodewile i śpiewogry, a były to dziedziny teatru dramatycznego. Aż wreszcie pojawił się musical. W Ameryce. Ameryka dała już światu dwie mody: western i coca-colę. Po drugiej wojnie światowej przybyła trzecia: musicale. Potem doszła jeszcze czwarta: dżinsy.

Widowiska musicalowe amerykańskiego typu są arcykosztowne, wymagają imponującej wystawy i kolosalnego corps de ballet. Stąd nie bez racji uznano, że Polska to nie domena musicali, że nas na to nie stać. Myśmy pozostali przy wodewilach. Już dawniej zaczęto je wybornie odświeżać, celowali w tym poeci, prym wiódł Tuwim. Później, już blisko naszej współczesności, wyróżniła się w tej robocie spółka dwu cenionych poetów satyrycznych, Janusza Minkiewicza i Antoniego Marianowicza. Ich dziełem stała się wodewilowa wersja "Madame Sans-Gene", przeróbka znanej, dobrej farsy Wiktoryna Sardou z 1893 roku; starą sztukę złożono do lamusa, Napoleon komediowy stał się postacią z wodewilu.

Ten wodewil wznowiono obecnie w teatrze Syrena, w reżyserii Jerzego Gruzy, z muzyką Stefana Kisielewskiego i w dekoracjach (skromnych) Marka Lewandowskiego. Powodzenie zapewnione. Żonę francuskiego marszałka, za młodu pyskatą, ale sympatyczną praczkę, gra Lidia Korsakówna, urocza, rozśpiewana dama, która do pralni zstąpiła z salonu i nie musi się uczyć dobrych manier. Odpowiednio rubasznym sierżantem, a później sztywnym jak kij marszałkiem jest Eugeniusz Robaczewski. Napoleona, cesarza nadrabiającego miną w sytuacjach farsowo kłopotliwych i jakby zmęczonego rolą, jaką mu przydano, gra po dawnemu Kazimierz Brusikiewicz, a gładkiego dyplomatę Neipperga, który cesarzowi przyprawia rogi, Tadeusz Pluciński. Rozkapryszoną cesarzową Francuzów gra Ewa Szykulska, a z werwą, temperamentem i poczuciem czasu i miejsca prezentuje wszechwiedzącego ministra Fuchę Bohdan Łazuka. Balet, jak to w Syrenie, zgrabny i sprawny. Widz bawi się dobrze i wychodzi na swoje.

A bardzo niedaleko od Syreny, w Teatrze Współczesnym, "Mahagonny" podług Brechta i Weilla, w opracowaniu reżyserskim Krzysztofa Zaleskiego. Opera? unowocześniony wodewil? neooperetka? Otóż to, co tam widzimy, to się właśnie nazywa musical. Widowisko ogromnej urody i całkowicie udane, mimo skromnych środków technicznych teatru, które, zdawałoby się, wykluczają porywanie się na musical. A jednak - sukces.

Zasługa autorów? Na pewno. "Rozkwit i upadek miasta Mahagonny", utwór pisany i skomponowany prawie równocześnie z przesławną "Operą za 3 grosze'' jako "żart i zabawa" i sięgający do różnych motywów brechtowskich a także weillowskich, znalazł się w cieniu "Opery'' i sam Brecht jakby nie przywiązywał do niego zbytniej wagi. Z dystansu czasu możemy oceniać inaczej. Możemy w "Mahagonny" ujrzeć dzieło znakomite i prekursorskie. Sam Brecht wskazał, że "opera Mahagonny świadomie oddaje sprawiedliwość niedorzeczności gatunku sztuki zwanego operą". I zaraz przypomina nam się "Operetka" Gombrowicza. A wprowadzone do sztuki "Wielkie żarcie"! Uderzenie młodego Brechta na bezeceństwa i wynaturzenia kapitalizmu było bezwzględne i gwałtowne. Nie straciło swej siły artystycznej do dzisiaj.

Utwór nie jest łatwy do inscenizacji. Można bez trudu popaść w sztampę, ograniczyć się do wulgarności "dziewcząt z Mahagonny" i ich demonicznej bajzelmamy. Zaleski okazał się reżyserem pełnym inwencji, a jednocześnie rozważnym i trzymającym się w ryzach, nie gubiącym społecznych podtekstów tej "opery". Stworzył widowisko stylowe w swoim kiczystylu, świetne aktorsko i plastycznie, świetne też muzycznie. Oczywiście, dzieli tu zasługi z Robertem Satanowskim, który widowisko przygotował jako operę; dzieli je też z Wiesławem Olką i Krzysztofem Baumillerem, twórcami funkcjonalnej dekoracji, i z Ireną Biegańską, twórczynią nad wyraz udanych kostiumów. Aktorsko, trzeba powiedzieć, wyróżnili się wszyscy. Wymieniam najważniejsze role: Krystyny Tkacz jako wdowy Begbick, trzęsącej haniebnym miastem, i Stanisławy Celińskiej jako Jenny Hill, siostry Jenny z "Opery za 3 grosze ".Obie śpiewają fachowo i z ogromnym wyczuciem stylu cieniują sławne songi. Wojciech Wysocki prowadzi lirycznie i przekonywająco "drwali z Alabamy", a Grzegorz Wons i Marcin Troński z temperamentem prezentują pomagierów i goryli pani Begbick. Przed półwieczem "Mahagonny" była operą, musicali jeszcze nie znano. Dziś widzimy w tym utworze klasyczny musical przed pierwszymi musicalami z Ameryki. Jestem skłonny przyjąć, że kameralne i ścieśnione widowisko w Teatrze Współczesnym to jednak pierwszy w Polsce musical w pełni udany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji