Artykuły

Zakochanym kobietom towarzyszy śmierć

Dopiero w Berlinie można zobaczyć spektakle z udziałem polskich artystów - Andrzeja Dobbera i Piotra Beczały.

Wyjazd do Berlina na nową inscenizację "Manon Lescaut" okazał się pouczający. Udowodnił, że Niemcy, nawet gdy zaciskają pasa, nie rezygnują z kosztownych rozrywek. Lubią nie tylko awangardę, cenią dobrych artystów. Dlatego właśnie u nich mamy szansę obejrzeć naszych śpiewaków, nieobecnych na polskich scenach.

Trzy państwowe opery w Berlinie to kłopotliwy spadek po czasach, gdy miasto było podzielone murem. W obu jego częściach musiała - nie tylko ze względów artystycznych - istnieć instytucja operowa (NRD zafundowała sobie nawet dwie) lepsza od tej po przeciwnej stronie. Po zjednoczeniu żadnej nie odważono się zamknąć, bo byłaby to właściwie decyzja polityczna.

Rozwiązanie znaleziono dopiero przed rokiem, kiedy trzy samodzielne berlińskie teatry operowe zaczęły działać wspólnie, wchodząc w skład specjalnie powołanej fundacji. Każdy zachował swój szyld i niezależność artystyczną, wszystkie korzystają z przedsiębiorstwa prowadzącego ich obsługę techniczną. Mają także jeden zespół baletowy - Staatsballett Berlin - stworzony w miejsce trzech dotychczasowych. Utrzymanie trzech scen kosztuje obecnie około 100 mln euro rocznie, ich łączny budżet przed stworzeniem fundacji wynosił 113 milionów. Przede wszystkim jednak uzyskano stabilizację artystyczną, co widać zwłaszcza w usytuowanej w zachodniej części Berlina Deutsche Oper, która po śmierci wieloletniego szefa Götza Friedricha nie mogła odzyskać dawnej świetności.

Tu w przeciwieństwie do Staatsoper i Komische Oper, gdzie dominuje nowoczesność inscenizacyjna i chęć prowokacji, preferuje się sztukę stonowaną, łatwiejszą do zaakceptowania. Przykładem może być grudniowa premiera "Manon Lescaut" Pucciniego w reżyserii Gilberta Deflo. Kto widział "Rigoletta", zrealizowanego przez niego kilka lat temu w warszawskiej Operze Narodowej, ten wie, jaki rodzaj teatru preferuje belgijski artysta. Umie tworzyć ładne obrazy, o wysmakowanej kolorystyce i perfekcyjnym rozmieszczeniu rozmaitych detali. Nie dba natomiast o dynamiczne prowadzenie akcji, nie zagląda w dusze bohaterów swych przedstawień, które cieszą oko, nie angażują zaś umysłów ani serc widzów.

"Manon Lescaut", stworzona przez Gilberta Deflo, nabiera więc życia dzięki trójce wykonawców. Rumunka Adina Nitescu, dysponująca głosem o niezwykle szlachetnym brzmieniu, wzrusza jako kobieta z pozoru pusta, ale dająca porwać się miłości, która doprowadzi ją do śmierci. Świetny tenor Włoch Antonello Palombi kipi emocjami jako zakochany w niej kawaler des Grieux. A Andrzej Dobber [na zdjęciu] jako brat Manon potrafi stworzyć wiarygodny portret człowieka lekkomyślnego, ale w głębi serca szlachetnego.

Polski baryton był w niewdzięcznej sytuacji. Rolę miał dużą, ale bez żadnego popisowego numeru, które Puccini skomponował wyłącznie dla Manon i des Grieux. Trzeba starać się, by zapisać się w pamięci widzów. Andrzej Dobber potrafi to uczynić, a umiejętność wydobycia tak wielu niuansów z muzyki i z tekstu, którą dysponuje, dana jest tylko wybitnym śpiewakom.

Równie trudne zadanie miał następnego wieczoru inny Polak, Piotr Beczała, gdy w Deutsche Oper sala ponownie pękała w szwach, tym razem na spektaklu "Traviaty". W dziele Verdiego wszyscy i tak pozostają w cieniu tytułowej bohaterki. A jednak jako Alfred nie stanowił jedynie tła dla ukochanej Violetty, przykuwał uwagę piękną barwą głosu, nienagannie zaśpiewanymi wysokimi dźwiękami i umiejętnością tą samą co Andrzej Dobber. W muzyce i tekście znalazł także sposób na to, by pokazać namiętność i porywczość, szlachetność, ale i naiwność swego bohatera. Pięknie zbudowana rola wyjaśnia, dlaczego Piotr Beczała, u nas niedoceniany, należy dziś do czołowych tenorów europejskich scen.

Berlińska "Traviata" to jedna z ostatnich prac zmarłego ponad trzy lata temu Götza Friedricha. Spektakl obecny wciąż w repertuarze Deutsche Oper przypomina, jak wybitny był to reżyser. Z "Traviaty", strywializowanej przez tysiące banalnych inscenizacji, potrafił stworzyć stylową i uniwersalną zarazem, a przede wszystkim wstrząsającą wręcz opowieść, rozgrywającą się na tle potężnych czarnych drzwi i z łóżkiem zawsze obecnym na środku sceny. Tytułowa bohaterka to kobieta, której od pierwszych taktów towarzyszy śmierć, coraz bardziej dominująca nad miłością. Sytuacja podobna jak w "Manon Lescaut", tyle że "Traviata" za sprawą Götza Friedricha zyskała atmosferę jak z antycznej tragedii, z jej jednością czasu i akcji oraz intensywnością emocjonalną.

O klasie Deutsche Oper może zaś świadczyć fakt, że gdy zachorowała gwiazda Stefania Bofadelii, która miała być Traviatą, natychmiast sprowadzono Luz del Alba i ta urugwajska, wykształcona w Europie, śpiewaczka nie okazała się gorsza. Dzięki bezbłędnemu prowadzeniu głosu, subtelnemu, acz wyrazistemu aktorstwu pokazała kobietę kruchą i delikatną, ale do końca walczącą o prawo do szczęścia. Szkoda tylko, że w obu przedstawieniach od śpiewaków odstawał dyrygent Renato Palumbo, nieustannie zapędzony i niewdający się w analizę detali. Za tak prowadzoną "Traviatę" część publiczności go wybuczała, ale w Berlinie zawsze artystów ocenia się nie tylko brawami. W tym względzie nic się nie zmieniło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji